Teatr ma swoją odpowiedzialność i niesie z sobą odpowiedzialność. Jest miejscem działania z ludźmi i dla ludzi – miejscem, gdzie słowa jeszcze mogą mieć znaczenie – mówi reżyser teatralny Piotr Cieplak w rozmowie z Grzegorzem Janikowskim. Zapowiada wystawienie jesienią w Teatrze Narodowym „Czekając na Godota” Samuela Becketta.
Jest pan jednym z najwyżej cenionych przez krytykę i najczęściej nagradzanych reżyserów teatralnych w Polsce, czego dowodem może być niedawno wręczona Nagroda im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya 2022, którą przyznał panu Zarząd Klubu Krytyki Teatralnej Stowarzyszenia Dziennikarzy RP, polskiej sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyki Teatralnej (AICT) „za wybitne osiągnięcia w sztuce reżyserskiej ze szczególnym uwzględnieniem spektakli zrealizowanych Teatrze Narodowym”. Ostatnią pańską realizacją na narodowej scenie był w 2021 r. „Wieczór Trzech Króli albo Co chcecie” Szekspira. Czego pan poszukiwał w tekście Stradfordczyka?
W „Wieczorze Trzech Króli” szukałem jasnego tonu. To było szukanie pogody, szukanie pochwały teatru, muzyki. Dlatego to przedstawienie zaczyna się od zdania wypowiadanego przez Księcia: „Jeżeli miłość karmi się pokarmem muzyki – to grajcie!”. Wydaje mi się, że to nie wynikało jakoś z mojego pogodnego, radosnego nastroju. Wręcz przeciwnie. Raczej z minorowego nastroju i takiego lęku, braku, poczucia mroku świata, z napięcia i niepokoju, ogarniającej świat ciemności.
Poprzez ten teatr, za pomocą tego tekstu, chciałem razem z aktorami opowiedzieć piękną historię – czasami komiczną, czasem melancholijną, pogodną, a w ostatecznym rachunku z muzyką. To jest taki okruszek, który sobie i widzom chcieliśmy zafundować. Na pociechę, na ciepłe dni.
W listopadzie 2022 r. zrealizował pan w Teatrze im. H. Modrzejewskiej w Legnicy „Sen srebrny Salomei” Juliusza Słowackiego. Ten najnowszy pański spektakl został już zakwalifikowany na festiwal Opolskie Konfrontacje Teatralne „Klasyka Żywa”. O czym chciał pan tą historią o relacjach polsko-ukraińskich widzom przypomnieć?
To jest nadzwyczajny tekst i mam takie poczucie, że odkryłem go sam dla siebie. Redakcja tekstu – która polegała nie na pisaniu go na nowo, ale na wprowadzeniu pewnych skrótów i modyfikacji – sprawiła, że on uzyskał, brzydko mówiąc, lifting. Mam absolutne poczucie, że w rezultacie to jest „100 proc. Słowackiego w Słowackim”.
„Sen srebrny Salomei” jest zaskakujący. Wydaje mi się, że to jedyny albo jeden z niewielu wybitnych tekstów w literaturze polskiej, w którym Ukrainiec jest podmiotem, a nie przedmiotem; nie mówi się o nim – tylko on jest w dramacie. Mówi, sądzi, działa.
Słowacki opisuje niezwykle dramatyczne skłębienie relacji polsko-ukraińskiej w sposób zupełnie nowy. Bardzo gorzko mówi o polskich panach, którzy rżną ukraińskich chłopów. Z kolei ukraińscy chłopi zabijają polskich panów.
To dziś niezwykle ważny utwór, który traktuje o Polakach, polskiej historii i polskim myśleniu. Dlatego dziś, kiedy nasłuchujemy codziennie wiadomości z Ukrainy, sprzyjamy z wszystkich możliwych powodów Ukrainie – przypomnienie tej sztuki Słowackiego jest bardzo ważne.
I jeszcze jedno. W zakończeniu dramatu Wernyhora – ukraiński prorok, wieszcz powiada, że teraz odchodzę, w tym XVIII wieku, powiada, że idzie na Ukrainę. Ale kiedyś jeszcze tu wrócę i moja lira zabrzmi. „Pryjde, pryjde, pryjde” – to słowa Słowackiego, który obecnie brzmi wstrząsająco.
Wróćmy do Teatru Narodowego, którego etatowym reżyserem jest pan od 2014 r. Zanim to się stało – zrealizował pan w nim trzy spektakle: „Narty Ojca Świętego” wg Pilcha (2004), i „Opowiadania dla dzieci” wg Singera (2007) oraz „Milczenie o Hiobie” (2013). Od 2014 r. przygotował pan siedem przedstawień – od „Królowej Śniegu” wg Andersena (2015) po wspomniany już „Wieczór Trzech Króli”. Każdy spektakl dla reżysera jest jak jego dziecko. Dlatego nie zapytam o te najważniejsze realizacje, ale o inscenizację, która stanowiła największe wyzwanie; stawiała opór.
To prawda. Ta miłość do swych „teatralnych dzieci” być może wynika z tego, że ich realizacja okupiona jest zawsze wysiłkiem, obawami i niepokojem. Jednak przy założeniu, że wszystkie spektakle-dzieci są bliskie – a często te, które nie okazały się sukcesem, darzy się szczególnym sentymentem – to dziś, broniąc się przed kombatanckimi wspomnieniami i wzruszeniami, przyznam, że dwie prace teatralne w Teatrze Narodowym z różnych powodów są mi bliskie. Myślę tu o „Opowiadaniach dla dzieci” wg Singera – spektaklu-cudzie, który okazał się niezwykle skomplikowany inscenizacyjnie. Mam wrażenie, że wszystkie teatralne zębatki, druciki, kółeczka dopasowały się w nim do siebie. Wspominam o nim nie tylko z powodów reżyserskich, ale również z powodu mądrości tego autora.
Drugą rzeczą jest cykl czytań, który nie do końca mieści się w kategorii spektaklu teatralnego. W jubileuszowym sezonie 250-lecia sceny narodowej, przez rok co miesiąc czytaliśmy z udziałem niemal całego zespołu „PANA TADEUSZA – wszystkie słowa”. Przeczytaliśmy od deski do deski wszystkie 12 ksiąg Adama Mickiewicza. I po przeprowadzeniu tego cyklu inscenizowanych czytań – zorganizowaliśmy w dniach 20-25 maja 2016 r. „maraton Mickiewicza”.
Siłą rzeczy to miało ograniczony zasięg. Przypominało happening, ale wydało mi się, że było niezwykle wartościowe. Mówię o tym teraz, bo choć nie było to typowe przedstawienie – to miałem wrażenie, iż to było istotne działanie, które miało wymiar społeczny.
Pozostanę przy tych dwóch wspomnieniach, by te inne „teatralne dzieci” się nie obraziły.
Krytycy piszą o wieloaspektowości pana twórczości teatralnej i o bogactwie tematycznym oraz formalnym pańskiego teatru. Czy jest utwór, motyw lub temat, który obsesyjnie do pana powraca. Który nurtuje lub do którego podjęcia pan dojrzewa?
Mam ogromny ogród – 1,5 ha ziemi. Uprawiam go już niemal 20 lat. To jest ogród botaniczny, bo ciągle zasadzam w nim drzewa. Mam w nim górkę, a na niej przytaszczony kamień. Na tym kamieniu wyryłem sobie i tym drzewom napis. To jest dwuwiersz z Księgi Koheleta: „Nie nasyci się oko widzeniem / ani ucho napełni słyszeniem”. Jest w nim coś z pochwały świata, bo zapowiada, przypomina, że jest w życiu wiele do zobaczenia i usłyszenia. Ale w tych słowach zawarta jest też gorycz, mówiąca o tym, że nie da się tego wszystkiego ogarnąć ludzką głową i życiem.
Robiąc kolejne i kolejne spektakle – raz pantomimiczne, a raz czysto dramatyczne; raz z rozmachem, a raz ascetyczne z jednym krzesłem i stołem – mam poczucie, że ta opowieść, historia zawsze jest niedopowiedziana. Zawsze towarzyszy mi odczucie, że to jest chochelką z oceanu. Myślę, że to taki powracający temat, który nie ma końca. To wszystko, co na rozmaite sposoby opowiadam – to zachwycenie światem, jego pięknem, siłą i miłością, ale i grozą.
Opowiadam o ludziach, którzy przeżywają właśnie takie przygody – „z piekła do nieba”. O ludziach, którzy idą przez życie, starają się to wszystko jakoś polepić w całość i im się to nie udaje. Są zalęknieni, ale są też dzielni w tych porażkach. I to jest chyba ta „moja piosenka”.
Czasami ona brzmi, jak pytania religijne – a czasem, jak farsa.
Mieliśmy pandemię Covid-19, która w zasadzie trwa. Mamy okrutną wojną w Ukrainie, szaleje inflacja, odczuwamy ogólnoświatowy kryzys. Widać, że świat zmarniał.
No i mamy jeszcze wojnę polsko-polską.
Czym w tej sytuacji dla widzów może lub powinien być teatr?
Mówiłem tu już nieco o moim rozumieniu działania w teatrze. Jednak sam bardzo ostrożnie formułowałbym opinie o tym, czym teatr powinien być, bo dla każdego człowieka ma i może być czymś innym.
Mam jednak poczucie, że bez względu na podejmowane przez innych twórców teatru decyzje, wybory stylu i drogi artystycznej – w sumie nas, wszystkich ludzi teatru, powinna łączyć świadomość powagi tej dziedziny ludzkiej aktywności. Teatr ma swoją odpowiedzialność i niesie z sobą odpowiedzialność. Jest miejscem działania z ludźmi i dla ludzi – miejscem, gdzie słowa jeszcze mogą mieć znaczenie.
Powinniśmy zrozumieć, że teatr jest niszowy i nie powinien ścigać się ze stadionami. Z drugiej strony można by powiedzieć, że i czytelnictwo jest zjawiskiem niszowym. Szerzej, cała kultura ma wymiar niszowy. Dlatego te sposoby komentowania świata, formy wpływania na rzeczywistość są różne.
Wydaje mi się jednak, że twórcom kultury i teatru powinna towarzyszyć świadomość powagi sytuacji. Że te ich słowa i działania są kruche, nie są tubalne, ale są ważne. Dopracowywanie się słów, refleksja z tym związana, krytycyzm wobec słów – tego typu aktywności mają swoje znaczenie. A stąd wynika, że nie powinien to być popis, koncert „na własny pępek”.
W rezultacie kultura i teatr powinny próbować budować relacje, poszukiwać wartości, nawet kiedy wobec świata, życia i słów są krytyczne. Nawet gdy to budowanie przeprowadza przez burzenie – to jednak takie działanie powinno być odpowiedzialne.
Jakie są pana najbliższe plany reżyserskie?
W Teatrze Narodowym w najbliższych miesiącach zacznę pracę nad „Czekając na Godota” Samuela Becketta. Ta sztuka miała swoją prapremierę 70 lat temu w Paryżu. Jak wszystko, co ma 70 lat, ta sztuka osiągnęła wiek emerytalny, ale niegdyś była sensacyjna i rewolucyjna. Pytała o Godota, opowiadała o czekaniu na Godota. Dlatego teraz chciałbym sobie i widzom zadać pytanie: jak to jest z tym czekaniem? Czy nadal na niego czekamy, czy jest na kogo czekać? Co się po 70 latach od prapremiery zmieniło? To będzie bardzo duże przedsięwzięcie.
A potem, już w 2024 r., w ramach tego płodozmianu, który stosuję w twórczości, najprawdopodobniej wystawię komedię „Czego nie widać” Michaela Frayna. Przygotuję ją w warszawskim Teatrze Komedia, który pod nową dyrekcją rusza z nowym programem.