8 listopada 2024

loader

Wyboista droga polskiej nowoczesności

fot. wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego

Są tacy radykalni krytycy tradycyjnej polskości, którzy uważają, choć niekoniecznie wyrażają to expressis verbis, że Polska tak naprawdę nigdy dotąd nie osiągnęła fazy nowoczesności. Może nieco upraszczam zagadnienie, ale coś jest na rzeczy. Albowiem to że Polska miała i ma ponadprzeciętne, w Europie rzadkie, kłopoty z nowoczesnością, jest konstatacją bynajmniej nie oderwaną od rzeczywistości.

Jeśli bowiem przyjrzeć się wielu zjawisko, fenomenów społecznym, podlegającym obserwacji czy sprawdzalnym empirycznie (n.p. stosunek do prawa), to teza Jadwigi Staniszkis o braku przejścia przez Polskę przełomu nominalistycznego, który w Europie Zachodniej dokonał się już w późnym średniowieczu, wydaje się bardzo trafna.

Nie oznacza to jednak, że nowoczesność (rozumiana jako stan mentalności społecznej, a nie obecność nowoczesnych technologii) do Polski jednak w ogóle nie dotarła. Dotarła i dociera ciągle, choć zapewne w warunkach znacznie silniejszego oporu materii niż ma to miejsce w Europie Zachodniej, do której w 2004 roku Polska przystąpiła instytucjonalnie.

Taki też wniosek wyciągam ze studium profesora Tomasza Kizwaltera, „Polska nowoczesność. Genealogia”. Swoje pisanie o „polskiej nowoczesności” poprzedza Kizwalter deklaracją wątpliwości: „Czy można mieć dziś nadzieję, że napisze się coś oryginalnego i sensownego o nowoczesności? Coś ujmującego problem możliwie całościowo, a zarazem konkretnie, niepoprzestającego na abstrakcyjnych formułach, ale nie gubiącego się w odmętach faktografii? Samo postawienie takiego pytania wydaje się świadczyć o naiwności i niewiedzy pytającego. Czyż nowoczesnością nie zajmowały się już tysiące autorów, w tym także umysły najwybitniejsze? (…) Gdybym nie sądził, że mimo wszystko zdołam dodać choć trochę do tego, co już istnieje, nie zabierałbym się do pisania tej książki”. Autor zwraca też w dalszym wywodzie uwagę na metodologiczne problemy z pisaniem o nowoczesności, włącznie z problemem, jakim jest trudność w zdefiniowaniu pojęcia „nowoczesność”.

Mimo pokusy zastosowania słynnej formuły księdza Benedykta Chmielowskiego, „Koń jaki jest każdy widzi”, Kizwalter zdecydował się na swoją definicję „nowoczesności”, którą widzi jako „połączenie ideowego wpływu Oświecenia i gospodarczego oddziaływania kapitalizmu”. I choć Autor nie uznaje tej definicji za zadowalającą, to postanowił potraktować ją jako punkt odniesienia w swoich rozważaniach. Jak na historyka przystało, a tym bardziej na historyka idei XIX i XX wieku, pokazuje Tomasz Kizwalter genealogię polskiej nowoczesności w chronologicznym porządku dziejów. Nie pomija przy tym kontekstu, jakim jest obecny w myśli europejskiej i silnie zauważalny w Polsce spór między entuzjastami nowoczesności i idei postępu jako dziedzictwa Oświecenia. A przeciwnikami Oświecenia, postępu i nowoczesności, traktowanych jako źródła współczesnych schorzeń ludzkości.

Ci pierwsi ciągle wierzą w postęp, ci drudzy wypatrują „trupa nowoczesności”. Ci ostatni otrzymali zresztą silny argument w postaci hitleryzmu, stalinizmu, polpotyzmu czy maoizmu, w którym zobaczyli „chore dziedzictwo Oświecenia”, a niektórzy posuwają się nawet do poglądu, że Hitler był wręcz (nieświadomym, ale jednak) uczniem Jean-Jacquesa Rousseau.

Wrogowie Oświecenia zaakceptowali przy tym dokonania materialne i technologiczne nowoczesności, za ideał uznając współistnienie nowoczesnej techniki z nie-nowoczesnością duchową, prawną, instytucjonalną i obyczajową. Smartfon i różaniec w jednych rękach, używane niemal symultanicznie, to przecież ideał praktykowany przez ultrakonserwatywne, fundamentalistyczne środowiska katolickie w rodzaju Ordo Iuris. Łączenie tych dwóch jakości, reakcyjności obyczajowej i nowoczesności technologicznej ma zresztą metrykę sięgającą początków nowoczesności. Napięcie między nimi polegało n.p. na tym, że już w XIX wieku obawiano się, że postęp technologiczny, sam w sobie pozytywny, rodzi niebezpieczeństwo, że jego nieuchronnym następstwem będzie niepożądany postęp społeczny, mentalny, świadomościowy, kulturowy, emancypacyjny, kult materializmu i „złotego cielca”, upadek moralny i zanik uczyć narodowych.

Niektóre lęki skrajnych konserwatystów przyjmowały czasem postać wręcz obsesyjną i karykaturalną, jak w przypadku Henryka Rzewuskiego, który w „Mieszaninach obyczajowych” pisał: „Wolałbym cukier cokolwiek większym kosztem nabywać, podróże odbywać mniej szybko, mieć mniejszy wydatek w gorzelni i widzieć dzieci mniej biegłymi w chronologii świata”. Swoją drogą – bardzo interesujący psychologicznie jest ten fenomen krańcowej abominacji do nowoczesności ze strony człowieka XIX wieku, żyjącego życiem posesjonata ziemiańskiego. Taki wstręt do nowoczesności można zrozumieć u naszych współczesnych, często zmęczonych szaleńczym tempem cywilizacji, ale u człowieka epoki, w której nowoczesność była jeszcze rzadką nowalijką – znacznie trudniej. Inna sprawa, że choć podobne obawy były z punktu widzenia tradycjonalistów zasadne, to przykład radykalnego islamizmu z jego skrajną reakcyjnością obyczajową (n.p. w zakresie pozycji kobiet) pokazuje, że można ją skutecznie uprawiać czerpiąc pełną garścią z dokonań współczesnych technologii.

Historycznym momentem, w którym pojawił się w Polsce imperatyw modernizacyjny był kryzys szlacheckiej Rzeczypospolitej. Ślady tego imperatywu można znaleźć bardzo wcześnie, u progu epoki nowożytnej, choćby w „Odprawie posłów greckich” Jana Kochanowskiego, w myśli Jana Zamoyskiego, a dużo później, w Oświeceniu, w pismach Hugona Kołłątaja czy Stanisława Staszica, w dziele Konstytucji 3 Maja.

Kiedy jednak już po okresie Księstwa Warszawskiego, w którym pojawiły się pierwsze delikatne zarysy modernizacji instytucjonalnej kraju, idee modernizacyjne stawały się coraz silniej obecne w życiu – pojawiła się, zwłaszcza jako efekt masywnej emigracji po upadku Powstania Listopadowego, kontrakcja w postaci kwestionowania zachodniego źródła modernizacji. Sformułowano pogląd, że modernizacja jest potrzebna, ale nie przez naśladowanie wzorców zachodnioeuropejskich, szczególne francuskich i że powinna opierać się na tradycji rodzimej, „swojskiej”. Wprowadzenie do swojego studium kończy profesor Kizwalter trochę zaskakująco, „rzutem oka na PKB”.

Chodzi oczywiście o jak najbardziej współczesny PKB, bo przecież od 2018 roku, z którego pochodzą przytoczone przez uczonego dane z Eurostatu, nie upłynęło aż tak wiele czasu, by zmienić zasadnicze proporcje. Odurzona trochę przez propagandę sukcesu PiS opinia publiczna, nawet ta jej część, która usposobiona jest krytycznie czy nawet wrogo w stosunku do obecnej władzy, skłonna jest ulegać „skrzydlatym” deklaracjom, że Polska swoim poziomem życia i poziomem cywilizacyjnym bardzo zbliżyła się do krajów Zachodu. W odpowiedzi na to autor przytacza dane, które pokazują, że jeśli wśród 28 państw UE za średnią wartość PKB przyjąć 100, to n.p. Szwajcaria ma 157, Niemcy – 123, Francja – 104, Czechy – 90, a Polska – 71. Nawet Litwa ma 81, a Słowacja – 78. I nie chodzi o samobiczowanie się i żywienie kompleksów, ale o pamiętanie w jakim miejscu Polska realnie się znajduje.

W kolejnych dziesięciu rozdziałach Kizwalter pokazuje poszczególne zagadnienia związane z modernizacją, pojawianiem się pra-zalążków nowoczesności. Rozpoczyna od „antycznych zalążków zacofania” (ziemie polskie nigdy nie znalazły się w orbicie oddziaływania cywilizacji starożytnego Rzymu) i omawia wiele aspektów państwowości polskiej i jej ustroju w XVI i XVII wieku, powołując się m.in. na ujęcie tej kwestii w „Fantomowym ciele króla” (2011) Jana Sowy. Rozdział ten kończy autor wzmianką o tezie Przemysława Czaplińskiego zawartej w jego eseistycznej książce „Resztki nowoczesności” (2011).

Odnosząc się do okresu Oświecenia, Kizwalter dotyka i takich dziwactw jak „mianowanie” biskupa Jana Pawła Woronicza na„pierwszego proroka nowoczesnej Polski” przez Ryszarda Przybylskiego w jego „Klasycyzmie, albo Prawdziwym końcu Królestwa Polskiego” (1983).

Wplata też w narrację poglądy szkoły frankfurckiej (Theodor Adorno, Max Horkheimer, Herbert Macuse) jako przejaw krytyki dziedzictwa Oświecenia z powojennej perspektywy zachodnioeuropejskiej. Na przykładzie Józefa Kalasantego Szaniawskiego, radykalnego jakobina 1794 roku, który pod wpływem rozczarowania modernizacją napoleońską (Księstwo Warszawskie) skończył jako skrajny konserwatysta i uosobienie czarnej reakcji, zilustrował też Kizwalter procesy regresji i zmiany postaw w tym względzie. Autor „Polskiej nowoczesności” zarysował również udział państw zaborczych w polskiej modernizacji, szereg razy bardziej pozytywny niż głosi potoczny przekaz.

Analizuje też Kizwalter kolejne mutacje, modele projektów polskiej modernizacji: liberalno-szlachecki (zrodzony w kręgu „Kaliszan” Niemojowskich przed rokiem 1830), nacjonalistyczny (narodowa demokracja), socjalistyczny, choć akurat kwestię modernizacji w epoce realnego socjalizmu jedynie zasygnalizował.

„Kończyć, kiedy wszystko dopiero się zaczyna? Kiedy polska nowoczesność dopiero nabierze rozpędu i żwawiej podąży w nieznane swą wyboistą (…) drogą? Kiedy dopiero zaczną się zdaniem wielu – rzeczy ciekawe?” – tak w zakończeniu usprawiedliwia Tomasz Kizwalter fakt, że kończy swoją narrację u progu Wielkiej Wojny.

Kto wie jednak, czy te „rzeczy naprawdę ciekawe” wiążące się z polską drogą do nowoczesności, zaczynają się znacznie – przeszło sto dziesięć lat – później, w naszych czasach, tu i teraz, w drugiej dekadzie XXI wieku.

Jedno tylko jest niezmienne – polska droga do nowoczesności jest niezmiennie wyboista, choć osławione polskie drogi są dziś o wiele, wiele lepsze niż trzydzieści lat temu, nie mówiąc ich o czasach wcześniejszych. Polskie drogi są już niemal europejskie, ale nasza droga do nowoczesności jest nadal wyboista wybojami mentalnymi takimi, które tkwią w polskich mózgach. W sumie jednak, mimo wszystko można być chyba coraz lepszej myśli.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Strefa zgniotu

Następny

Strach podszyty nadzieją