9 grudnia 2024

loader

Epitafium dla US-Niewinnych czarodziejów

Relatywnie słabe echo „Pewnego razu… w Hollywood” może świadczyć o zmierzaniu reżyserskiej kariery Quentina Tarantino do finału, co skądinąd sam zapowiedział. Od „Pulp fiction” (1992), którego stylistyka wstrząsnęła kinem i na pewno wpłynęła na jego kształt na następne ćwierćwiecze, każdy niemal nowy film tego niebywale utalentowanego twórcy elektryzował publiczność i krytykę.

Dlaczego tak nie stało się z „Pewnego razu..” mimo profesjonalnej i artystycznej klasy tego filmu i mimo tego, że zdobył on w różnych kategoriach już kilkadziesiąt, także bardzo prestiżowych nagród? Nie jest to film wzgardzony, a mimo to przyjęty został bez entuzjazmu. Zanim nadejdzie moment na puentę, kilka uwag i wrażeń towarzyszących oglądaniu tego blisko trzygodzinnego obrazu.
„Pewnego razu…” nie ma standardowej, jednolitej struktury fabularnej. To patchwork, dość luźna mozaika epizodów, dygresji, które łączą dwie główne postacie: aktora Ricka Daltona (Leonardo di Caprio) oraz jego kumpla i kaskadera Cliffa Bootha (Brad Pitt). W konstrukcji tego obrazu jest coś z tzw. „filmu drogi”, formuły popularnej w kinie amerykańskim w latach siedemdziesiątych („Swobodny jeździec”, „Strach na wróble”), z dodatkiem formuły: „duet męskiej, szorstkiej przyjaźni” („Nocny kowboj”). „Pewnego razu…”, to pokazany w tonacji dość łagodnej, jak na Tarantino, ironii, obraz Ameryki schyłku lat sześćdziesiątych XX wieku, schyłku epoki hippisowskiej, epoki beztroskiej – w miarę – konsumpcji życia, epoki „niewinnej” rozwiązłości, epoki, którą, mimo wszystko i z wieloma zastrzeżeniami, warunkowo, można nazwać „szczęśliwą”, choć była taką tylko w świadomości niektórych środowisk.
Film Tarantino jest tematycznie i w nastroju przepołowiony. Pierwsza jego faza, to barwna, często zabawna, naznaczona stylistyką groteskową, ekspozycja czasu i ludzi sprzed pół wieku, choć mocno zawężona do środowisk mniej czy bardziej wolnych od presji najbardziej trywialnej rzeczywistości: do ludzi filmu, telewizji oraz hippisów.
Druga, to opowiedziana poniekąd pośrednio, historia mordu dokonanego przez bandę Charlesa Mansona w willi Romana Polańskiego. Sam Polański pojawia się zresztą na kilka chwil w aktorskim, choć w zasadzie niemym, ujęciu młodego polskiego aktora Rafała Zawieruchy (dodatkową extra postacią o polskim rodowodzie jest „Vojtek Frykowski”). Pojawia się też postać jego żony Polańskiego, Sharon Tate, w tym przypadku jako figura rozbudowana i zabawna (choć ta jej beztroska, nieco nawet groteskowa „zabawność”, jest z wiadomego powodu podszyta tragizmem), w pysznej aktorsko interpretacji Margot Robbie.
Ta zbrodnia, literalnie rzecz biorąc nie została pokazana wprost, rekonstrukcyjnie, lecz niejako pośrednio, per procura, była zwiastunem końca epoki amerykańskich „niewinnych czarodziejów”, choć poślizgiem przetrwała jeszcze przez kilka lat.
„Pewnego razu…” najlepiej przyjęli chyba ci widzowie, których metryka sprawia, iż mogą znać dawne amerykańskie kino, czyli pięćdziesięciolatkowie i szęśćdziesięciolatkowie plus.
Należę do tej kategorii wiekowej i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w najbardziej zewnętrznej warstwie ten film to swoista, z konieczności oczywiście wybiórcza, antologia motywów, tematów, grepsów, stylów, jakie zapamiętałem z dziesięcioleci obcowania z amerykańskim kinem, zwłaszcza tych charakterystycznych dla kina lat 60-tych i 70-tych.
Każda scena, każdy epizod, każda dygresja tego patchworku, jakim jest „Pewnego razu…” wzbudzała we mnie wspomnienia i asocjacje, momentami nawet, zwłaszcza za sprawą muzycznej ścieżki dźwiękowej, sentymentalne.
Trudno bowiem nie wspomnieć niezapomnianych wrażeń z oglądania ponad czterdzieści lat temu „Absolwenta” Mike Nicholsa z Dustinem Hoffmanem, gdy słyszy się fragment „Mrs Robinson” Simona i Garfunkla, gdy słyszy się, nawet nieznane z tytułu, ale utrwalone w dźwiękowej pamięci fragmenty utworów Deep Purple, Neilla Diamonda czy nawet José Feliciano. Są też w tym filmie liczne motywy westernowe, co tym bardziej wzmacnia ów nostalgiczny (z wspomnianą szczyptą ironii) ton filmu, jako że przez kilkadziesiąt lat western należał do najbardziej kanonicznych gatunków kina amerykańskiego, a do pojawienia się spaghetti-westernu był też unikalny.
Kto chce przypomnieć sobie owe wiodące wątki i tematy kina amerykańskiego: rewolwerowca w kapeluszu, z coltem i na koniu, wszechobecność zbrodni w popkulturze (jest ona zresztą zadeklarowanym źródłem inspiracji dla morderców, a raczej morderczyń od Mansona), imperatyw tęsknoty za lepszym życiem, za sukcesem osobistym, za wybiciem się, sławny „american dream”, walkę jednostki o godność, wolność, samostanowienie i – rzecz jasna – o dolary, kto chce znów posmakować specyficznego amerykańskiego aktorstwa opartego na charakterystycznej nonszalanckiej, „luzackiej” ekspresji, ten powinien ten film obejrzeć. Kto chce raz jeszcze, bez konieczności wracania do archiwaliów, do filmów obejrzanych x-razy, lecz w nowym, świeżym wydaniu, przefiltrowanym przez nasz czas, ewokować w sobie dawne wspomnienia, wrażenia i wzruszenia, te z pamięci serca, z ucha i oka, ten z satysfakcją przyjmie ten film.
W 1969 roku miałem dwanaście lat i taśmowo oglądałem filmy amerykańskie. Pamiętam też prasowe doniesienia o zbrodni bandy Mansona. Choć więc nie żyłem w Ameryce i nigdy też i później w niej nie byłem, to jakaś cząstka jej „klimatu”, jej ówczesnego kulturowego promieniowania i do mnie, pośrednio, docierała.
I tu dochodzę do puenty, czyli do odpowiedzi na pytanie o słaby rezonans „Pewnego razu … w Hollywood” wśród kinowej publiczności. Jak wiadomo, jej zdecydowaną większość stanowi młode pokolenie, które nie przeżyło tych czasów, więc nie może odczuwać ich smaku, ich klimatów i emocji, nie może odczuwać w stosunku do nich nastrojów nostalgicznych.
To jest najzwyczajniej film dla starych nostalgików, 50, a może nawet bardziej 60 plus. Ale naprawdę świetny utwór, który obejrzałem bez momentu znużenia, choć na ogół źle znoszę zbyt długie filmy.
„Pewnego razu … w Hollywood”, prod. USA/Wielka Brytania, 2019, reż. Quentin Tarantino, w rolach głównych Leonardo di Caprio, Brad Pitt, Margot Robbie, a także m.in. Al. Pacino, Bruce Dern i wielu innych, muzyka: 34 utwory muzyczne tworzące zborowy soundtrack, czas: 161 min.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

„Pokłosie” Bolesława Farona

Następny

Nie o kinie, choć o Lublinie w II RP

Zostaw komentarz