Dziesięć lat temu, 24 kwietnia 2010 roku zmarł Wojciech Siemion. Parę dni wcześniej po wypadku samochodowym pod Sochaczewem trafił do szpitala. Lekarze okazali się bezradni. Odszedł jeden z największych polskich aktorów.
Gazety wypełniały się informacjami, wspomnieniami. Nie brakowało ich w radiu czy telewizji, Było tych napomknięć czy przypomnień znacznie więcej niż przez poprzednie dziesięć lat, kiedy aktora próbowano pogrzebać milczeniem. Ale się nie udało. Siemion był chodzącą energią, niepowstrzymanym strumieniem pomysłów. Gnało go wciąż po kraju. Można powiedzieć: nic nadzwyczajnego, to przecież robota aktora. Zawsze tak było – komedianci podążali za głosem publiczności. Szedł w ich ślady, a mimo to zaznaczał swoją odrębność. Nazwał się sam sługą poetów i miał do spełnienia misję.
Zarażał poezją.
Zjechał całą Polskę wzdłuż i wszerz. Chyba był wszędzie. Kiedy jechaliśmy razem z Petrykoz do Wrocławia, zaproszeni przez Wiesława Gerasa na festiwal teatrów jednego aktora (ja robiłem za kierowcę), zachwycał mnie rzucanymi od niechcenia informacjami o mijanych miejscowościach, kościołach, cmentarzach, zabytkach. Wiedział o nich wszystko, miał Polskę pod stopami, wdrukowaną w pamięci.
W jego nagłe odejście trudno mi było uwierzyć. Nie byłem na to przygotowany. Trudno było mi uwierzyć, tym bardziej że zaledwie kilka dni wcześniej brałem udział w spotkaniu aktora ze swoimi widzami w Grodzisku Mazowieckim. Tak to zapisałem:
„Nigdy się nie oszczędzał, nie mówił na pół gwizdka, każdy widz był dla Niego najważniejszy. Tak było też 20 kwietnia w Grodzisku Mazowieckim, podczas klubowego spotkania. Kilka dni wcześniej zadzwonił do mnie i zapytał, co robię we wtorek wieczorem. Miałem wolne. – To przyjeżdżaj do Grodziska. Wyobraź sobie – mówił podekscytowany – zaprosili mnie na spotkanie. Mieszkam w Petrykozach, a to w okolicy, kilkadziesiąt lat i myślałem, że nigdy się nie doczekam, a tu taka niespodzianka. Przyjeżdżaj, pomówimy trochę o twojej książce, mam jeszcze kilka egzemplarzy, może kogoś zainteresuje „Teatr Siemion”? Powiem kilka wierszy. Przyjedzie też Janusz Tylman. Janusz już był na miejscu, kiedy podjechałem pod klub w Grodzisku. Rozkładał swoje instrumentarium.
- Nie wiesz, co będzie dzisiaj Wojtek mówił? – pyta.
- Nie wiem – odpowiadam.
- Ja też nigdy nie wiem. Powiedział, że jakiś jazz się przyda. Tyle lat razem pracujemy, a zawsze mnie zaskakuje, przy nim nie ma mowy o rutynie”.
Kiedy się pojawił, zaczęła się poetycka uczta z królującym tego wieczoru Norwidowskim „Fortepianem Szopena”. Była nas w klubie garstka, niespełna dwadzieścia osób, ale mówił tak, jakby oglądały go setki widzów. Nie wiedziałem, że słucham go po raz ostatni. Jeden z wierszy dedykował pamięci Jurka Szmajdzińskiego, który tak niedawno temu zginął w katastrofie w Smoleńsku. Wszyscy byliśmy świeżo po żałobie.
Jak zwykle snuł plany, zapraszał do Petrykoz, w których życie zawsze tętniło, a każdy gość mógł liczyć na wiersz.
Kilka dni później ta kategoryczna wiadomość. Przecież był zawsze. I zawsze gotowy, by rzucić się w
wir pracy.
Jeździł po Polsce bez wytchnienia. Po szkołach, domach kultury, festiwalach, wszędzie, gdzie go zapraszano. Nie występował już w teatrach warszawskich, z którymi przez wiele lat był związany (m.in. w Ateneum, Narodowym, Powszechnym czy STS-ie, przez pewien czas dyrektorował nawet w warszawskiej Komedii). Nie istniała już Stara Prochownia, teatr poezji na warszawskim Starym Mieście, który stworzył i prowadził przez trzydzieści lat. To była prawdziwa ostoja pięknego słowa. Nie ustawał jednak w pracy. Dzielił się poezją, zachowywał się jak siewca słowa, a wszędzie, gdzie się pojawiał, zostawiał trwałe ślady w pamięci. Cóż, rasowy aktor. Uchwycił to Tadeusz Konwicki w „Kalendarzu i klepsydrze”: „Wojtek Siemion jest aktorem przez całą dobę. Wojtek jest zawsze aktorem”.
Tak właśnie żyją aktorzy. Odchodzą, ale żyją tak długo, jak długo pamiętają o nich ich widzowie. A kiedy odchodzą widzowie, pozostają inne ślady: filmy, nagrania i książki. To właśnie miała na myśli Emilia Krakowska, kiedy po śmierci Wojtka wspominaliśmy go w telewizyjnym „Kurierze Warszawskim”: „Dobrze, że napisałeś tę książeczkę. Skromniutka, cienka, ale jest i zostanie. Tyle z aktora zostaje”. To prawda, że książeczka cieniutka, bo tylko o jednoosobowych spektaklach Wojciecha Siemiona, których było kilkadziesiąt. Nie powstała jednak do dzisiaj monografia o fenomenie jego aktorstwa i fenomenie jego obecności w polskiej kulturze. A pisać byłoby o czym: o ludowym bohaterze, którego stworzył i wprowadził do polskiego kina, o bohaterze staropolskich spektakli Kazimierza Dejmka, interpretacjach Różewicza, o Siemionie – pedagogu, o krytyku komentującym poezję, o kustoszu malarstwa i sztuki w Petrykozach.
Trochę o tym wszystkim znaleźć można we wspomnieniach przyjaciół zebranych przez Józefa Plessa i opublikowanych przez PIW, „Wieża malowana” (2001). Ale monografia nie powstała. Nie pierwszy to przypadek, kiedy zapomina się o największych. Nie ma przecież do dzisiaj monografii o Tadeuszu Łomnickim.
Gadało się z Wojtkiem fenomenalnie. Ale prywatnie. Bo do książki albo do gazety – prawdziwa mordęga. Nie dlatego, że unikał autoryzacji albo wywracał wszystko do góry nogami. Naprawdę nie miał czasu, wciąż w biegu, zajęty dziesiątkami spraw jednocześnie. Toteż
ostatni wywiad,
który powstał z myślą o 50. rocznicy premiery legendarnego spektaklu „Wieża malowana” w STS-ie, a zamieściłem go w tygodniku „Przegląd” („Artysta wyrafinowany”, 29 listopada 2009), właściwie napisałem sam.
To znaczy niezupełnie sam. Z naszych wielu rozmów, z własnej pamięci wysnuwałem odpowiedzi i z tak gotowym materiałem dopadłem Wojtka podczas wernisażu w galerii sztuki Azji i Pacyfiku na Starym Mieście. Siedzieliśmy niedaleko siebie, Wojtek tuż za mną, z łatwością podałem mu tekst. Wojtek wcale się nie zdziwił, że tekst jest gotowy. Wywiad zaakceptował i dopisał tylko ripostę na jedyne pytanie (końcowe) bez zaproponowanej przez mnie wersji odpowiedzi. Pytanie brzmiało tak: - Pierwszy to napisał Flaszen, że Siemion to artysta wyrafinowany. Prostotę osiąga się przez wyrafinowanie. Jakiej zatem rady udzieliłby Wojciech Siemion, mistrz gatunku, początkującym na scenie jednoosobowej aktorom?
I dopisana odpowiedź Siemiona: - Nie odpowiem panu na to pytanie. Proszę sięgnąć po książeczkę Tomasza Miłkowskiego „Teatr Siemion”. Domyślam się, że pan czytał tę książkę?
Tak naprawdę wykręcił się od odpowiedzi, a więc ja z kolei dopisałem pytanie. To była rozmowa korespondencyjna, bo cały czas trwało spotkanie inaugurujące wernisaż:
– To może jakiś wiersz na koniec rozmowy?
Siemion na to dopisał:
– Nie wypije, nie zje/ wciąż mówi poezje.
Na to ja:
– To fraszka o panu.
I na koniec Siemion:
– Tak, podarował mi ją kiedyś Andrzej Szczepkowski.
I tak zakończył się ten wywiad, w którym udawałem, że nie jesteśmy po imieniu, bo wydawało mi się, że tak wypada, że czytelnicy nie lubią, kiedy się rozmówcy w wywiadach „tykają”.
Wojtek cenił fraszkę Szczepkowskiego. Lapidarnie oddawała jego charakter. Ja wolę sugestię Jerzego Andrzejewskiego, który zobaczył w Wojtku Prometeusza.
Wszystko zaczęło się od tego, że Wojtek zamęczał Andrzejewskiego (a zamęczać potrafił, wiem coś o tym), żeby napisał coś o Prometeuszu dla STS-u, z którym czuł się wtedy silnie związany. Andrzejewski się wzbraniał, ale kiedy Siemion przywiózł mu ze Stanów cały pakiet materiałów od Jana Kotta o mitycznym herosie, perswazjom uległ. Wyszedł z tego poemat sceniczny, którego bohatera miał zagrać… Siemion. Prometeusza? Nie inaczej.
Tak go pisarz odmalował we wstępie: powinien go grać aktor charakterystyczny, o posturze ciężko wyciosanej, nie nazbyt wysoki, raczej brzydotą fascynujący niż urodą, męski i silny (…) Aktor, grający PROMETEUSZA, powinien rozporządzać wszechstronnie doskonałym głosem, ponieważ przez cały czas widowiska – nieruchomy – grać musi głosem. Siemion Prometeusza nie zagrał, ale szkic do portretu ku chwale aktora pozostał.