Umieliśmy tylko zburzyć. Niestety, okazuje się, że historia budynku naszej ambasady w Berlinie może potwierdzać prawdziwość powyższego antypolskiego stereotypu.
Liczące się na świecie, ważne państwa, mają swe ambasady w prestiżowych punktach stolicy Niemiec.
Stany Zjednoczone – na Placu Paryskim, tuż przy Bramie Brandenburskiej. Francja – też na Pariser Platz, po drugiej stronie Bramy Brandenburskiej. Wielka Brytania – zaraz przy Amerykanach. Rosja – nieco dalej, przy Unter den Linden.
W doborowym gronie
Była w tym doborowym gronie i Polska, również mając swą siedzibę dyplomatyczną przy Unter den Linden, nawet nieco bliżej Bramy Brandenburskiej niż Rosjanie. Najpierw urzędowali tam dyplomaci Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej a po 1989 r., Rzeczpospolitej Polskiej.
Symbolika tego miejsca jest oczywista. 2 maja 1945 r. na Bramie Brandenburskiej zawisła polska flaga, zatknięta przez żołnierzy Dywizji Kościuszkowskiej. W tym rejonie znajdują się wyłącznie ambasady najważniejszych państw, których wojska pokonały hitlerowskie Niemcy. Wsród tych państw jest także i Polska. Ale jako jedyna z „wielkiej piątki” liderów koalicji antyhitlerowskiej nie ma już swej ambasady przy Bramie Brandenburskiej.
W jej miejscu, przy Unter den Linden 70-72, widnieje od lat ogromna wyrwa z gruzami. To jedyna taka dziura w najściślejszym centrum Berlina.
Działka przy Unter den Linden 70-72 jest własnością Polski – i polskie gospodarowanie doprowadziło ją do obecnego stanu. Dwa słowa są tu chyba najtrafniejsze: wstyd i hańba. Bo też i mianem „hańby w środku miasta” określały tę dziurę niektóre berlińskie media.
Siła polskiej dumy
Wprawdzie, jak to się mówi, wstyd nie dym, oczu nie wykole, ale zrozumiałe, że ekipa „dobrej zmiany”, dla której tak ważna jest duma z Polski, nie mogła znosić widoku dziury i gruzów na polskiej ziemi przy Unter den Linden.
I dlatego właśnie płot ogradzający tę dziurę zasłonięto czarnym plastikiem, aby nie było widać gruzów. Na plastiku zawieszono zaś kilka zdjęć przedstawiających różne budynki znajdujące się w Polsce. To tak ku pokrzepieniu serc, żeby pokazać, iż Polacy umieją nie tylko burzyć i rozwalać, ale także budować. I nieważne, że niektóre z obiektów pokazanych na tych zdjęciach zostały zbudowane przez Niemców, jak np. Hala Stulecia we Wrocławiu, a inne powstały dzięki pieniądzom unijnym.
Ale to nie wszystko. Najważniejszym punktem naszej narodowej instalacji na Unter den Linden jest sterczący nad płotem duży baner reklamowy. Przedstawia on wizualizację jakiegoś budynku, przypominającego kolumbarium cmentarne. Na banerze, ozdobionym godłem orła i barwami naszej flagi, widnieje zaś dumny napis po polsku i po niemiecku: „Tu powstanie ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Berlinie”.
Oczywiście nie trzeba dodawać, że w miejscu ruiny po polskiej ambasadzie nie toczą się żadne prace budowlane, które mogłyby uprawdopodobnić ziszczenie się tej dumnej zapowiedzi.
Kilkanaście dni temu z wielką pompą otwarto w Berlinie pierwszy zagraniczny oddział Instytutu Pileckiego. PiS-owska propaganda z dumą podkreślała, w jak prestiżowym miejscu się on znajduje: obok Bramy Brandenburskiej, na Placu Paryskim, niedaleko ambasad Francji i USA. Obecnej ekipie jakoś nie zależy na tym, by i polska ambasada stała w prestiżowym miejscu.
Umieliśmy tylko zburzyć
Jaki był bieg wypadków – a raczej bieg naszej nieudolności i lenistwa – który doprowadził do tego, że tam gdzie była polska ambasada, dziś straszy dziura z gruzami?
Teren przy Unter den Linden 70-72 został przekazany Polsce przez władze Niemieckiej Republiki Demokratycznej w 1964 r. Zbudowano tam budynek biurowy, w którym znalazła się polska ambasada.
Budynek nie był piękny, ale miał niezaprzeczalne znaczenie architektoniczne. Został bowiem uznany za ciekawy przykład modernizmu lat sześćdziesiątych. Po ponad trzydziestu latach eksploatacji przyszedł jednak czas na jego remont.
Problemem były naturalnie pieniądze lecz nie tylko. Budynek ambasady miał bowiem elementy z rakotwórczego azbestu. Polski rząd zaczął się więc zastanawiać, czy go wyremontować – czy może jednak rozebrać i postawić w tym miejscu coś innego? Ale jeżeli coś innego, to co? Zastanawiano się, jak to u nas, długo, bo tam gdzie dwie osoby, to trzy zdania.
Postanowiono wreszcie, że budynek zostanie zburzony, a na jego miejscu stanie nowa siedziba ambasady. Elegantsza, ładniejsza, bardziej funkcjonalna itd.
Polska władza nie chciała jednak za dużo wydać na tę inwestycję. W 1997 r. rząd zdecydował się zatem na dziwaczny wariant kombinowany. Uzgodniono, że niemiecka firma zbuduje za swoje pieniądze dwa budynki na polskiej działce przy Unter den Linden. W pierwszym znajdzie się ambasada, a drugi będzie w ciągu 30 lat bezpłatnie dzierżawiony i użytkowany przez stronę niemiecką – po czym, w ramach rozliczenia, zostanie zwrócony Polsce.
Budynek został opróżniony, a pracownicy ambasady z całą infrastrukturą urzędową przenieśli się „tymczasowo” do jeszcze starszego budynku – niemieckiej willi w której kiedyś urzędowała Polska Misja Wojskowa, na zachodnich peryferiach Berlina. Tam jakoś nikomu nie przeszkadzała ewentualna obecność podsłuchów, tym bardziej, że przeprowadzka miała być przecież tymczasowa. Ta „tymczasowość” trwa prawie od ćwierćwiecza i nikt nie wie czy i kiedy się skończy.
Wyszło jak zawsze
Nie doszło do realizacji polsko-niemieckiego projektu budowy naszej ambasady. Pojawiły się bowiem obawy, że niemiecka firma, budując Polakom ambasadę, niechybnie zainstaluje w jej ścianach urządzenia podsłuchowe. Obawy te umiejętnie rozdmuchiwały media, zwłaszcza pismo „Wprost”. W rezultacie, zrezygnowano z współpracy z niemiecką firmą. Postanowiono, że sami sobie zbudujemy swoją ambasadę na swojej działce w Berlinie.
Określono więc warunki, jakie ma spełnić nowy budynek, rozpisano konkurs, rozstrzygnięto go. Nasi urzędnicy chętnie się zajęli tym wszystkim, bo za te czynności mogli liczyć na trochę dodatkowego grosza.
W międzyczasie rząd uznał jednak, że projekt trzeba trochę przerobić. Rozbudować go tu i tam, dodać nowe pomieszczenia, przystosować do dodatkowych funkcji, takich jak np. działalność wystawowa. Projekt został więc zmieniony, a koszty lawinowo wzrosły. Budowy wprawdzie nie rozpoczęto, ale firma wykonująca projekt zarobiła kilkanaście milionów złotych na wprowadzeniu poprawek. Kilka milionów kapnęło także firmie niemieckiej, wykonującej dodatkowe prace projektowe na miejscu.
W kolejnym międzyczasie rząd uznał, że projekt powinien uwzględniać też surowsze wymogi bezpieczeństwa. Projekt należało więc znowu przerobić, ale tym razem poprawki były na tyle znaczące, że wymagały napisania go na nowo. Koszty okazały się jednak tak wysokie, że w końcu w ogóle zrezygnowano z pomysłu budowy nowego budynku – i wrócono do koncepcji remontu oraz usunięcia elementów azbestowych.
Najpierw trzeba było jednak sprawdzić, czy remont będzie wykonalny technicznie. Budynki z azbestem traktowano bowiem rozmaicie. NRD-owski Pałac Republiki rozebrano po zjednoczeniu Niemiec aby zrobić miejsce dla odbudowy berlińskiego zamku (zadecydowała o tym nie tylko obecność azbestu lecz i względy ideologiczne). Modernistyczny gmach Berlaymont w Brukseli (siedziba Komisji Europejskiej) został zaś pozbawiony azbestu i gruntownie zmodernizowany.
Natomiast Polska zburzyła to co miała – ale niczego nowego nie była w stanie zbudować. Wyszło więc jak zawsze, choć przecież chęci były dobre.
W ramach tych dobrych chęci, rząd wynajął niemiecką firmę, która (za słoną opłatą) wykonała ekspertyzę wykonalności – i uznała, że modernizacja budynku jest możliwa. Zorganizowano zatem przetarg na projekt – już nie budowy nowego budynku, lecz modernizacji dotychczasowego.
Pierwszy przetarg rozstrzygnięto, lecz potem uznano, że był wadliwy, więc go anulowano. Rozpisano kolejny przetarg – ale i ten anulowano, tym razem dlatego, że rząd zaczął mieć wątpliwości, czy modernizacja dotychczasowego budynku nie będzie jednak zbyt kosztowna.
Nic się tam nie dzieje
Sprawa gmachu naszej ambasady w Berlinie zaczęła mieć posmak aferalny. Najwyższa Izba Kontroli stwierdziła, że aneks, podnoszący wypłaty dla projektodawców, podpisano mimo braku realnych perspektyw na rozpoczęcie budowy. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, bo ci, co decydowali o dodatkowych środkach płacili przecież państwowe pieniądze, a poza tym mogli mieć nadzieję na wdzięczność tych, którym je przyznawali.
Już w XXI wieku rząd powołał specjalny zespół, który miał ustalić, co zrobić z budynkiem ambasady. Zespół uznał, że jednak lepiej go nie remontować – lecz zburzyć i postawić nowy. Powrócono zatem do koncepcji budowy.
Po raz kolejny zorganizowano konkurs, rozstrzygnięto go, zaplanowano nawet, że budynek zostanie oddany do 2012 r. Rozpisano też kolejny przetarg, tym razem na wyłonienie generalnego wykonawcy. Oczywiście nic z tego nie wyszło, więc termin oddania nowego budynku ambasady przesunięto na rok bieżący. Te plany naturalnie również okazały się fikcją.
Rząd PiS postanowił oczywiście rozliczyć poprzedników, więc uznano, że doszło do rażącej niegospodarności i niedopełnienia obowiązków, rozpoczęło się śledztwo. Ale i śledztwo trwa latami, nie dając żadnego rezultatu.
Obecna władza zdecydowała jednak, że na Unter den Linden powinien powstać nowy budynek ambasady. Tym razem, w partnerstwie publiczno-prywatnym, do spółki z jakąś firmą polską bądź zagraniczną. Opracowano koncepcję – ale w międzyczasie rząd uznał, że partnerstwo nie jest jednak dobrym pomysłem. Po raz kolejny postanowiono więc, że Polska sama zbuduje swoją ambasadę. Ale oczywiście niczego się nie buduje.
Tak więc, nic się nie dzieje na ruinie przy Unter den Linden 70-72 – i nie wiadomo, czy kiedykolwiek coś zacznie się dziać. No cóż, Polnische Wirtschaft…