Życie bez Esther i Podpalacze ryżu – tak miała nazywać się ta książka. Ostatnia, którą napisał Hłasko już w Stanach Zjednoczonych.
Ta powieść nigdy nie ukazała się za życia Marka Hłasko. Jak napisał Radosław Młynarczyk, autor wstępu i redaktor „iskrowej” serii prozy twórcy „Pętli”, „Palcie ryż każdego dnia” pozostaje symbolicznym zakończeniem niemal dwudziestoletniej aktywności twórczej oraz domknięciem literackiej koncepcji opartej na filarach naturalistycznej brutalności świata i bezlitosnych bohaterach dręczonych ułudą prawdziwej miłości”.
To jedyna w pełni amerykańska, w sensie miejsca akcji i tematyki, powieść Hłaski. Powieść o jednej z jego „męskich” fascynacji – lotnictwie.
Bohater, Anderson jest być może jedną z najbardziej brutalnych hłaskowych postaci, działa impulsywnie, instynktownie, bez oglądania się na kogokolwiek. Jego jedyne dwie namiętne, obsesyjne fascynacje, to kobiety i samoloty, z akcentem na te ostatnie. Anderson jest poniekąd porte-parole pisarza, z tą różnicą, że obiektem fascynacji Hłaski były ciężarówki. Latanie nie jest dla niego tylko profesją, lecz realizacją instynktu.
Jak zwykle u Hłaski, tło emocjonalne stanowi swoisty tragiczny romantyzm przegranego indywidualnego losu oraz daremnej miłości.
Miejsce akcji, to Kalifornia, widziana głównie z perspektywy lotu i rozpalone słońcem prymitywnego lądowiska, „kraina bezduszna, zazdrosna, bezlitosna dla tych, którym los nie sprzyja”. Cały Hłasko, cały on ze swoim brutalnym stylem, okropnością świata podszytą tragicznym, podszytym śmiercią romantyzmem.
Krótkie dialogi, krótkie zdania, atmosfera bezceremonialności i beznadziei. To już się dziś czyta nie tyle dla znaczeń, indywidualnych czy społecznych, lecz dla stylu, który ciągle może być literacką atrakcją.
Lubię Hłaskę, choć pół wieku po jego śmierci lektura jego prozy to już tylko sztuka dla sztuki. Czytelniczej.