Po styczniowej, monumentalnej, naukowej, opartej m.in. o nowo odkryte źródła, ponad tysiącstronicowej, najeżonej przypisami lekturze biografii Józefa Becka autorstwa dwóch uczonych historyków, Marka Kornata i Marcina Wołosa, nie spodziewałem się takich wrażeń czytelniczych, jakich doznałem podczas lektury skromnej, autorskiej, nasyconej subiektywizmem książeczki Jerzego Chociłowskiego, „Najpierw Polska”, wydanej nakładem niezmiennie niezawodnych „Iskier”.
Czyta się tę rzecz wybornie, bo Chociłowski napisał ją stylem barwnym, obrazowym, z biglem, zajmująco, wartko, nie bez tu i ówdzie rozsianych, delikatnych akcentów humorystycznych. W warstwie „ideowej” „Najpierw Polska” jest hagiografią, panegirykiem, a co najmniej obroną Józefa Becka, tego z polityków Polski przedwrześniowej, tego z „sanatorów”, który został przez opinię polityczną i historyczną oceniony najsurowiej i którego osobisty, emigracyjny los był zapewne jednym z najbardziej w tym kręgu dramatycznych i ponurych.
Ten apodyktyczny pułkownik, który po śmierci Piłsudskiego stał się jednym z najważniejszych polityków II Rzeczypospolitej, a w roku 1939 stał się de facto (bo de iure był nim marszałek Edward Rydz Śmigły), wobec narastającego zagrożenia Polski przez III Rzeszę został politykiem Numer Jeden. I temu politykowi, apodyktycznemu, wyniosłemu, oschłemu, nie wolnemu od pychy otaczanemu lękliwym podziwem przypadł w udziale bardzo marny koniec. Beck umarł w Rumunii (1944) właściwie niemal w biedzie (jak na standardy ludzi o tej pozycji), ciężko schorowany, pogrążony w depresji i głęboko upokorzony.
Wydaje mi się, że opowieść Chociłowskiego ma swoje źródło w jego sympatii i nade wszystko we współczuciu w stosunku do Becka. Wbrew ogólnej opinii historycznej podjął się jego obrony. Widać to wyraźnie w pełnym ciepła i zrozumienia sposobie w jaki go opisał.
Jednak nie o losach Becka mam tu pisać, lecz o opowieści Chociłowskiego. Jako się rzekło, napisał on swoją „rzecz o Józefie Becku” w formie autorskiej opowieści, pełnej barwnych detali, anegdot, momentami ocierającej się nawet o sformułowania o charakterze bliskim formie powieściowej, beletrystycznej (n.p. : „Wieczorem podczas skąpej kolacji w Kutach odezwał się telefon. Beck wstał od stołu znad talerza z kluskami i poszedł odebrać. (…) Beck skłonił się w milczeniu”).
Obszerny i barwny passus poświęcony wizycie Becka w Italii Mussoliniego napisany został tak, jakby Chociłowski mu wtedy towarzyszył w każdej sytuacji, a to oznacza przyjęcie metody beletrystycznej, w której autor wyobraża sobie „jak było”.
Podobnie barwne, podane w stylu plotkarsko-anegdotycznym, są opisy innych podróży Becka, do Nicei, do ZSRR, do Hitlera w Obersalzbergu. Podobnie barwnie odmalował (to najtrafniejsze określenie) Chociłowski atmosferę życia politycznego w Polsce w 1939 roku, w tym tę obecną w warszawskich kabaretach, ostro satyryczną, a niejednokrotnie szyderczą atmosferę, przytaczając wybrane zwrotki niektórych kupletów („Lavalu, czy ci nie żal, że Beck się od ciebie oddala? Cz nie żal ci mon Laval, że Beck cię, Lavalu, nawala? Lavalu, jedź sobie w dal, zostaw w spokoju Becka, on zimny jest niczym stal, on tu na ciebie nie czeka”). Opowieść Chociłowskiego pełna jest barwnych, anegdotycznych, nie pozbawionych pikanterii portrecików ważnych postaci tamtego czasu, n.p. Goeringa (dyskontującej także jego charakterystyczną fizjonomię) jako jowialnego i dobrodusznego gościa prezydenta Mościckiego w Białowieży, hrabiego Ciano i Ribbentropa z małżonkami podczas ich wizyt w Polsce, czy samego Hitlera, którego odmalowuje jako – bez mała – szaleńca o dziwacznym sposobie bycia („Hitler nie pożałował mu atencji z cudaczną skądinąd przesadą. Bardzo długo nie wypuszczał z uścisku dłoni Becka (..) i wbijał weń natarczywie szklany wzrok”).
Chociłowski nie pozuje na bezstronnego biografa i otwarcie ujawnia swoje sympatie i antypatie, jako publicysta historyczny. Nie lubi Czechów i nawet niespecjalnie im współczuje jako ofiarom układu w Monachium. Nie skrywa swojej – wręcz – pogardy dla Litwinów. Pakt radziecko-niemiecki, czyli Ribbentrop-Mołotow określa nie po uniwersytecku ale publicystycznie, w tytule rozdziału, jako „Zbratanie bandytów”. Emblematyczne dla lekkiej, anegdotycznej i niemal „filmowej” formuły tej opowieści jest przywołanie przez autora (w końcowym rozdziale rumuńskim) asocjacji z legendarną postacią mitologii tego kraju – hrabim Drakulą (Chociłowski nazywa Rumunię „ojczyzną Drakuli, uwiecznionego w „Nosferatu”, klasyku filmowej grozy”). Niespodziewanie też dowiedziałem się, że na wysepce na jeziorze Snagov, niedaleko od Bukaresztu, znajduje się „prawosławny monastyr, w którym podobno pochowano zwłoki sławnego wampira”. To tam na pewien czas los rzucił Becka. Skojarzenia to może budzić inspirujące i kto wie, czy nie znalazłby się scenarzysta, który potraktowałby biografię Becka jako pretekst do pokazania jego drogi życiowej jako drogi w krwawe objęcia i w zęby Drakuli.
„Rzecz o Józefie Becku” nie jest opatrzone winieta studium naukowego, więc nie można mieć do niego pretensji o niewątpliwe liczne uproszczenia, zmyślenia, fantazje, nawet być może przeinaczenia. Ciekaw byłbym opinii jaką wystawiliby opowieści Chociłowskiego uczeni, naukowi biografowie Becka. Podejrzewam, że mogłaby być miażdżąca. Ja szczęśliwie nie jestem zawodowym historykiem, a tym bardziej specjalistą od tego okresu, choć trwająca od dziesięcioleci fascynacja tym okresem przyprawiła mnie o moc lektur dotyczących na jego temat. I jako lekturę, i to wyborną, od której trudno się oderwać, opowieść Jerzego Chociłowskiego o Józefie Becku rekomenduję.