7 listopada 2024

loader

Walczmy dziełem, nie działem

Wielki smutek mnie dopadł, gdy siadłem do pisania tego felietonu. Wyście się radowali Chrystusa Zmartchwstaniem, laliście się wodą w śmigusa – dyngusa, odwiedzaliście krakowski Emaus, uporządkowany kulturowo przez Krakowskie Forum Kultury i Krakowskie Biuro Festiwalowe, a ja w świętokrzyskiej głuszy okiem i słuchem w wojenkach uczestniczyłem. Kulturalnych, rzecz jasna, choć w tle oczywiście, zawsze usłyszeć można było barbarzyński napad Putina na Ukrainę.

W moich kulturalnych wojenkach wiele cenniejsze jest wystawienie dzieł przeciw działom. Dzieła wystrzelić potrafią kulturą i celnie trafić w mózg inteligentnie dorozwiniętych, działa zaś są jedyną bronią pospolitych zbrodniarzy. Wydaje im się, że zabijając, kradnąc, gwałcąc, ludzkości ulgę przynoszą. Bzdura to jest absolutna.
Chcecie wiedzieć skąd ten mój osąd aż tak krytyczny? Już Wam piszę. W świątecznym czasie, w świętokrzyskim lesie, znalazłem dłuższą chwilę, by poważniej tematem wojny się zająć od literackiej strony. Zmierzyłem się w końcu z dziełem Anthony Doerra „ Światło, którego nie widać”. Wiele o nim wcześniej słyszałem ( nagroda Pulitzera to nie byle co! ) czasu jednak brakowało, tym bardziej, że świadomość konieczności przedarcia się ze zrozumieniem przez 635 stron lektury była mocno obciążająca i zniechęcająca. Nie wstyd się przyznać. Durny byłem, że tak długo oporny wobec tej książki pozostawałem, że ją lekceważyłem, że potraktowałem bardzo dobre pióro i literacko – dramaturgiczny zamysł, jako byle co. Jeżeli już coś ulgę wewnętrznej samokrytyki mi łagodzi, to fakt, że dzieło Doerra zaliczałem w czasie, gdy działa Putina ukraiński Mariupol demolowały. „Światło, którego nie widać” to fascynująca i wciągająca opowieść o tej ostatniej z największych wojen. W największym skrócie Wam opisując, i niczego nie spojlerując, informuję, że akcja cała powieści dzieje się w historycznym miasteczku nadmorskim francuskim Saint – Malo w latach 1934 – 2014. Najwięcej miejsca zajmują w tym okresie wydarzenia z II wojny, gdy urokliwemu miejscu w Europie przyszło przeżyć agresję niemiecką, a w kilka lat później alianckie odbicie z rąk wroga, także z bombardowaniami połączone. Dramaturgia, której ważnymi bohaterami są niewidoma dziewczyna z Francji, i podobny wiekiem żołnierz Trzeciej Rzeszy – nie raz trafia także na teren współczesnej Ukrainy, w akcji książkowej biorą udział wojacy z Francji, Anglii, USA, Polski, Niemiec, a także Rosjanie. Co tu długo pisać – na kartach tej epopei przeczytacie jak olbrzymim barbarzyństwem wtedy się wyróżniali, jak ludzi traktowali, jak brak człowieczeństwa ujawniali.
Anthony Doerr wykorzystał wiele dramaturgicznych patentów, by smutę czasów wojny czytelniczo uatrakcyjnić. W tle bombardowań jest wojna o diament, jest historia Francji i Niemiec, jest miłość do radia i muzyki, jednym słowem Wam streszczając, jest w tej książce wszystko co trzeba, by Czytelnik był zadowolony, a jury Pulitzera mogło prestiżową Nagrodę Pulitzera przyznać. Jest tym bardziej zasłużona, że Anthony Doerre to niespełna 50 – latek, Amerykanin, który wojennej Europy nie doświadczył. A jak już zechciał czasy wojny pojąć, pisał swoje dzieło 10 lat! I powstało dzieło jak najbardziej faktograficznie, czytelniczo, historycznie i literacko znakomite.
Choć w innej kategorii, na kolejną wojenkę udałem się w towarzystwie Tiny Turner, i jej autobiografii „ My love story”. Kiedy tylko wydaną w 2022 roku książkę, w obfitych księgozbiorach Biblioteki Kraków ( korzystajcie i darmowo dzieła czytajcie) ) , dostrzegłem, natychmiast ją na Wielkanoc wypożyczyłem, gdyż wielka ciekawość mną kierowała. Tina Turner, to przecież dla wielu ( dla mnie też!)królowa rock and rolla, ikona muzyki pop, uosobienie wiecznej młodości, urody, talentu, popularności. A tu od kilku lat o Wielkiej Tinie cicho sza, ani widu słychu. Co się z nią dzieje? Z tego rodzaju ciekawością przystąpiłem do lektury. Rychło tajemnicę poznałem. Tina Turner jest na wojnie od 2013 roku. I jest to wojna o jej zdrowie, które zaatakowały rak jelita, nerka, wiele innych dolegliwości. Amerykanka Tina wojnę swoją prowadzi od dekady, całkiem niedaleko, w Szwajcarii, którego została obywatelką. I wcale nie podatkowe obowiązki były tego powodem, tylko drugi małżonek, Niemiec, z którym po wielu latach miłości – ślubnie się związała.
Jest w tej autobiografii wiele o wojnie z pierwszym jej mężem, Ike Turnerem, który wprowadził wokalistkę na gwiazdorską scenę. Za jej kulisami był bezwzględnym tyranem, gwałcicielem, narkomanem itp. Taki Putin w świecie kultury. Tina Turner musiała podjąć z nim walkę, o szczegółach której wiele poczytacie. Dowiecie się też, jak trudny był los czarnoskórych artystów w czasach apartheidu i męskiego szowinizmu, ile siły charakteru trzeba wykazać w walce z tym zjawiskami, na kogo w świecie kultury można liczyć ( Mick Jagger zawsze!) . Opowieść Tiny Turner czyta się jednym tchem, to gwiazda, która nie gwiazdorzy, gdyż nie musi. W mym uchu i sercu gwiazdą była jest i będzie. I basta!

Dariusz Łanocha

Poprzedni

Trumpizm może wrócić

Następny

Ja – jutro, ja – teraz, ja – wczoraj?