Po fizycznej robocie w niemieckiej fabryce poduszek został mi drobny kłopot w postaci narwanego ścięgna. Do lekarza 50 km, więc leczyć trzeba się z internetu, co nie najgorszym wcale jest rozwiązaniem.
A w internecie napisano, aby kończyny nie przemęczać, czyli po godzinie chodzenia – kwadrans na kanapce. No, a skoro już kanapka, zajęta uprzednio przez kota Benia Trampka, Stefcię i psa Remika, to naprzeciw kanapki – stoi maleńki telewizor z anteną na parapecie.
Oglądać go można jedynie wtedy, gdy akurat za oknami nie przejeżdża pociąg (np. towarowy z węglem), wozy z drewnem, tiry oraz kombajny, ostatnio niezwykle ruchliwe (i – żeby było jasne – wszystko to z hukiem, chrzęstem przetacza się po wąskiej drodze gruntowej). No a skoro telewizor, to – rzecz jasna – replika telewizji prezesa Szczepańskiego, na którą ja – po licznych lekturach dotyczących języka propagandy – uodporniona jestem.
Niemniej podziwiam „wnuka” Kurskiego, któremu „dziad” Szczepański, co to swoje „odsiedział”, mógłby sznurówki w lakierkach z pokorą wiązać.
Oglądam sobie i oglądam, rzecz jasna, tylko TVP-Info i nadziwić się nie mogę. A to z okienka wychyla się Magda Ogórek, „późna wnuczka” Ireny Dziedzic, która wiecznie oszczędza na materiale na sukienki, była kandydatka lewicy na posadę prezydenta RP, chłoszcząca, szydercza – pod jej świszczącym baciskiem zwija się w bólu i sromocie i „platformers” i „nowocześniak”, że o „lewakach” nie wspomnę.
Przy okazji wspomnieć warto słynny bon mot jej promotora, Millera Leszka, dziadka – jak się ostatnio okazało – biseksualnej wnuczki, który twierdził, że w życiu mężczyzny mniej ważne jest jak zaczyna, ważniejsze jak kończy. Początkiem Millera był Żyrardów, końcem – Ogórek. Co by nie powiedzieć, upadek.
A to – ostatni sekretarz KC PZPR, sławny tak z tego, że z niezwykłą prostotą wyjął spółdzielni kolegów tygodnik „Wprost” z rąk, jak i z tego, że z równą zręcznością oczyścił się z treści teczki TW „Rycerz”, tłumacząc gawiedzi, że jako redaktor naczelny, ot, tak od czasu do czasu sobie z funkcjonariuszami SB rozmawiał. No, bo musiał. O srogim Marku Królu piszę, wykorzystywanym do bieżących komentarzy przynajmniej raz na dwa dni.
Gdy wsłuchać się w szyderstwa panny o warzywnym nazwisku, gdy poszukać rdzenia aksjologicznego w ognistych wywodach czołowego „na tym etapie” komentatora, nic istotnego się nie znajdzie.
Oboje żadnego trwałego „rdzenia” nie mają. Po prostu, chcą być tam, gdzie są. Dziś – jak bluszcz – opletli tę formację polityczną, jutro oplotą jakąś inną. Byle byłaby to formacja kaso – i władzodajna.
Nikt im palców nie łamał, na nodze krzesła siadać nie kazał, w celi bez okna w grudniu wodą nie polewał – ot, z wymaganą elastycznością zmienili umiejscowienie, bo lubią świecznik, niebaczni, że płomień, na którym siedli, może im niewymowną część korpusu jednak kiedyś dotkliwie opalić.
Gdzieś po telewizji prezesa Kurskiego plącze się dziennikarz nazwiskiem Wenerski. Dawno, dawno temu, ale jednak nie tak dawno, abym tego nie zapamiętała, po przełomie 1989 roku odbyła się konferencja baronessy poznańskiego SLD, Krystyny Łybackiej.
Z racji wykonywanego wówczas zawodu byłam na niej obecna.
W pewnej chwili rozmowa zeszła na niezależność dziennikarską w świecie mediów prywatnych, gdzie właściciel pokroju maturzysty wieczorowego, trudniącego się handlem dolarami, po więzieniu, – to o Mariuszu Świtalskim mowa – może w kwadrans zmienić tak profil pisma jak i team dziennikarski, za nic mając wszelką „dziennikarską niezależność”.
I kiedy kolejni żurnaliści lamentowali nad tym, godnym pożałowania, stanem, wstał młodzian Wenerski i z młodzieńczą prostotą oświadczył: – Nie mam takich problemów. Gdy idę do gazety lewicowej, piszę jak lewicowiec, gdy idę do prawicowej…
Tak rozumiał „zawodowstwo” w dziennikarskiej dziedzinie.
Rządy PiS nie będą trwały wiecznie i z tej przyczyny, że partia ta pełna jest takich pustych w środku „korpusów” do wynajęcia. A tacy zdradzają pierwsi.