1 grudnia 2024

loader

Aktor jest sam dla siebie narzędziem pracy

Z ADAMEM WORONOWICZEM rozmawia Krzysztof Lubczyński.

W szkole teatralnej przeczuwano, że będzie Pan aktorem z charyzmą, z naddatkiem duchowym?
Tego nie wiem, ale wszystko zaczęło się w Białymstoku, gdzie do zainteresowania teatrem zainspirowała mnie moja pani profesor języka polskiego. Pamiętam, że pojechaliśmy do Warszawy, do Teatru Współczesnego na „Mistrza i Małgorzatę” według Bułhakowa, znakomite i bardzo wtedy głośne przedstawienie. To na tym spektaklu coś zaczęło mnie ciągnąć w stronę rampy, coś mnie tam oczarowało, a czego nie rozumiałem Nie widziałem co to jest, ale to było uczucie dla mnie zupełnie nowe i tajemnicze. Po wielu latach, już jako aktor, grając w jednym z ostatnich spektakli Zbigniewa Zapasiewicza usłyszałem zdanie: „Pożarła mnie ta jama”. To właśnie było to.

Po tym „Mistrzu i Małgorzacie” zaczął Pan marzyć o szkole aktorskiej?
Tak, ale oczywiście musiało upłynąć sporo czasu żeby mógł zdawać. No i dostałem się, do warszawskiej PWST. Po pierwszym roku moimi profesorami zostali Zbigniew Zapasiewicz, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, która uczyła nas wiersza i Andrzej Łapicki, który uczył Fredry. Myślałem, że śnię, że to niemożliwe, że poznam tych ludzi. Po latach zrozumiałem, jaką wagę miało choćby to uczenie się Fredry, który wtedy wydawał nam się jakiś anachroniczny, niewspółczesny. I kiedy jakiś czas temu sięgnąłem po poezję Herberta, przypomniałem sobie, jak go podawał mój profesor Zapasiewicz. Innym niezapomnianym profesorem był Gustaw Holoubek, który wprawdzie niczego konkretnego, z punktu widzenia warsztatowego nas nie nauczył, ale była w nim aura tego zawodu, był uosobieniem aktorstwa, miał aktorską duszę i miał w sobie tajemnicę tego zawodu. Aktor, poza tym co podaje widzowi, powinien zostawić coś dla siebie, jakąś tajemnicę, coś czego nie da się do końca wypowiedzieć. Zdarzają się takie magiczne momenty, że będąc na scenie oddychamy razem z widzami. Takie momenty przeżywałem w Teatrze Powszechnym w „Królu Lirze”, gdzie grałem obok Zapasiewicza i Władysława Kowalskiego. To było coś wielkiego, co we mnie zostało. Wielu z nich, jak kilku ze wspomnianych już nie żyje i przyznam, że bardzo mi ich brakuje. Czasem nas, młodszych drażnili jakąś swoją manierą, czasem się nie rozumieliśmy, ale byli nam niezwykle potrzebni, bo wyznaczali jakiś pułap, właściwie ciągle dla nas nieprzekraczalny.

A przekroczycie, Pan przekroczy?
Do tego się dochodzi dziesiątkami latami, nie wystarczy jakiś jeden serial, jedna rola, jeden skok. To jest rozpisane w czasie, poprzez pasmo powodzeń i porażek.

To jedyny zawód, w którym człowiek jest sam dla siebie narzędziem pracy. Pan mimo, że jak każdy aktor, każdy człowiek reprezentuje pewien typ psychofizyczny, ale w zawodzie nie został Pan zaszufladkowany. Nie jest pan traktowany jako „typ aktorski”. Powierzane są Panu role radykalnie odmienne, z innych porządków artystycznych. Np. dostał Pan nagrody za role we francuskiej farsie Labiche’a „Słomkowy kapelusz”, a zaraz potem za Mirona w „Pamiętniku z Powstania Warszawskiego” Mirona. Jak się osiąga taką wewnętrzną różnorodność?
Zapasiewicz mówił, że z każdą rolą zaczyna wszystko od nowa. Staram się iść tym tropem, nie odcinać kuponów, nie powielać, budować rolę z nowych szczegółów. Biorąc rolę, patrzę na dramat człowieka, a każdy dramat jest inny. My sami nosimy w sobie tak wiele masek, tak wiele ról, pełnionych i potencjalnych, jesteśmy, my ludzie, aktorami na co dzień, bo inaczej rozmawiamy z panią z kiosku, a inaczej z naszym przełożonym, a jeszcze inaczej z naszym partnerem. Moi profesorowie zachęcali nas, żebyśmy myśleli, mówili, nawiązując do znanego powiedzenia, że inteligencja w tym zawodzie wcale nie przeszkadza, że trzeba czytać, że nie trzeba iść tropem wielkiego Kurnakowicza, który nie miał żadnej wiedzy i w jakimś sensie tego słowa był głupi, choć jako aktor – genialny. Dla mnie literatura jest ważna, ważne są próby analityczne, uwagi reżysera. A skoro mówi pan o różnorodności, to jeśli do tego dodać choćby rolę Andrejewa w „Nilu”, pana Józefa w „Rewersie” czy Adasia Miauczyńskiego w „Baby są jakieś inne” Marka Koterskiego, to rzeczywiście była niesamowita mieszanka wybuchowa. Bardzo cenię sobie role w „Nilu” Bugajskiego i „Rewersie” Lankosza, także dlatego, że bardzo cenię filmy dotyczące tego okresu, zwłaszcza „Przesłuchanie” Bugajskiego czy „Matkę Królów” J. Zaorskiego, u którego ostatnio zagrałem w „Syberiadzie”.

Ten zawód kosztuje Pan dużo psychicznie?
Coraz więcej, choć po latach pracy wydawało się, że pójdzie z górki. Mają pełną rację ci aktorzy, którzy mówią, że z wiekiem rośnie u ich trema, wynikająca z poczucia większej odpowiedzialności. To jest straszne. Bywają wieczory przed spektaklem, że umiera się w garderobie ze strachu.
Gdy się patrzy na Pana postacie, to można odnieść wrażenie, że Pan jest starszy ponad metrykalny wiek, poważniejszy, to się czuło nawet, gdy był Pan trzydziestolatkiem. Kiedy zapytałem Janusza Opryńskiego, dlaczego roli Fiodora Karamazowa, ojca, nie zaangażował, zgodnie z tradycją tej roli, starszego aktora, ale niespełna czterdziestoletniego, powiedział, że Pan, wchodząc na scenę, wnosi do tej roli „sto lat”…
To jest ciekawy punkt widzenia, ale ja to zobaczyłem też z innej strony. Jeden z kolegów, który mnie widział w tej roli, powiedział mi: „To niesamowite, co z nią zrobiłeś. Zawsze myślałem, że Fiodor Karamazow, to stary facet, alkoholik, chory człowiek nad grobem. A sprawiłeś, że uwierzyłem, że to może być człowiek pełen życia mimo wszystko”. Przyznam, że chciałbym wrócić do tej roli z perspektywy sześćdziesięciu paru lat.

Ma Pan jakąś rolę, którą uważa Pan za szczególnie ważną, przełomową, koronną?
Chyba rolę Mirona Białoszewskiego w Teatrze Telewizji. Zobaczyłem wtedy w pełni siebie jako aktora, usłyszałem swój głos inaczej niż do tej pory, ta rola jakby mnie otworzyła.

Jest Pan coraz silniej obecny także w filmie. Zauważono Pana w kilku niewielkich rolach, a potem Jerzy Antczak powierzył Panu sporą rolę w „Pragnieniu miłości”. Potem była tytułowa rola księdza Popiełuszki w filmie R. Wieczyńskiego, sędziego Andrejewa w „Generale Nilu” R. Bugajskiego, wreszcie groteskowa postać w „Rewersie” B. Lankosza czy w „Baby są jakieś inne” Koterskiego. Jak powinno się grać postacie historyczne. Próbować je imitować, czy grać sobą?
Myślę, że to zależy od roli, czy to jest sławna postać historyczna, czy drugoplanowa, od gatunku filmu i tak dalej. Ja Popiełuszkę grałem w większości scen sobą i swoim głosem, ale w jednej scenie, kazania podczas mszy za ojczyznę, „zaimitowałem” go, mówiłem nim timbrem jego głosu. Jedną z tajemnic aktorstwa jest relacja między imitowaniem, postaci, uczuć i tak dalej a własną twarzą. Widać to na przykładzie angielskiego aktora w filmie „Być królem”, który imituje graną przez siebie postać, ale w jakimś momencie mówi własnym głosem i pokazuje siebie jako aktora zmagającego się z tą rolą. Za to dostał Oscara. Za to, że przekroczył własną rolę. Za naddatek.

Ma Pan swojego idola w zawodzie?
Bogumiła Kobielę. Jego emploi jest mi bardzo bliskie, bliskie są mi też jego wątpliwości co do miejsca w zawodzie. Niedawno w Krakowie wzruszyłem się, bo w antykwariacie natrafiłem na plakat z „Zezowatego szczęścia”.

Dużo Pan myśli o swoim zawodzie?
Nieustannie. I ciągle mnie frapuje jego tajemnica. Podziwiam prawdę bijącą od takich aktorów jak Marlon Brando, Robert de Niro, Al. Pacino i zastanawiam się nad źródłami tej prawdy. I tej ciągłej inności w każdej roli. W tym względzie zdarzają mi się niespodzianki. W młodości oglądałem sporo filmów przedwojennych, naśladowałem Szczepka i Tońka, ale kiedyś zobaczyłem w filmie „Pan Twardowski” z 1936 roku, jak niesłychanie współcześnie, z naszego punktu widzenia na tle aktorów grających w ówczesnej manierze, grał Kazimierz Junosza-Stępowski. I to widać także w innych jego rolach filmowych, w „Dziejach grzechu”, w „Znachorze”. Ten aktor o dziesięciolecia wyprzedzał swój czas.

Czy Pana role są bardziej z głowy czy z życia? W „Maratończyku” Johna Sclesingera Dustin Hoffman brudził się, pocił i męczył do roli, a Lawrence Olivier wszedł elegancki na plan i zagrał potwora…
Amerykańska szkoła zawodu, np. studio Lee Strasberga, oparta na Stanisławskim mówi, że trzeba rolę przeżyć do dna i dać swoje poprzednie przeżycie, choćby swoje zmęczenie. Inni uważają, że role rodzą się w głowie. Według mnie ideałem jest połączenie tych dwóch aspektów. W tym filmie Olivier wszedł wypachniony i zrelaksowany na plan, ale gdy chwycił wiertło, żeby torturować Hoffmana, przeobraził się w groźną bestię, tak że ciarki mi przechodziły.

Jan Englert powiedział kiedyś, że są aktorzy, którzy grają głową, inni sercem, inni nogami, inni organami płciowymi, a ideałem jest aktor, który gra całością swego organizmu…
Tak, niestety w naszych szkołach teatralnych ten aspekt jest niedostatecznie uwzględniany, wspaniale trenują te dyspozycje w Ameryce. Polskie kino na razie goni ich kino, ciągle jest w tyle, ale chyba jakoś się zbliżamy.
Dziękuję za rozmowę.

Adam Woronowicz – ur. 25 grudnia 1973 w Białymstoku. Jedno z najciekawszych odkryć i talentów aktorskich swojego pokolenia. Występował :w Teatrze Rozmaitości (1997-2001) i w Teatrze Powszechnym w Warszawie ( 2001 do 2009). Od 2009 roku ponownie występuje w Teatrze Rozmaitości w Warszawie (obecnie znany pod nazwą TR Warszawa).Laureat Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza za sezon 2004/2005, przyznawanej przez redakcję miesięcznika „Teatr”, za role Fadinarda w „Słomkowym kapeluszu” Eugène’a Labiche’a w Teatrze Powszechnym w Warszawie oraz za rolę Mirona w spektaklu Teatru Telewizji „Pamiętnik z Powstania warszawskiego” według Mirona Białoszewskiego. Role teatralne to m.in. Laertes w „Hamlecie” w reż. K. Warlikowskiego (1999), Leszczuk w „Opętanych” Gombrowicza w Teatrze „Ateneum” w reż. A Pawłowskiego (2000), Edgar w „Królu Lirze” w reż. P. Cieplaka i Wierchowieński w „Biesach” w reż. R. Zioło, Szczypcow w „Historiach zakulisowych” A. Czechowa w reż. Z. Zapasiewicza w Teatrze Powszechnym, Fiodor w „Braciach Karamazow” w reż. J. Opryńskiego w Teatrze „Provisorium” w Lublinie i Teatrze Telewizji (2011). Role filmowe, m.in. „Rewers” B. Lankosza (2009), „Miłość” S. Fabickiego (2013), „Czerwony pająk” M. Koszałki (2015), „Zimna wojna” P. Pawlikowskiego (2018), „Kamerdyner” F. Bajona (2018), „Kurier” W. Pasikowskiego (2019). W Teatrze Telewizji m.in. w „Wampirze” W. Tomczyka (2004), „Adwokacie i różach” J. Szaniawskiego (2004) w reż. J. Englerta, „Kolekcji” H. Pintera w reż. M. Wrony (2006), „Przerwaniu działań wojennych” J. Machulskiego (2010), „Marszałku” W. Tomczyka (2017). Pojawia się też w serialach (m.in. „Kryminalni”, „Oficer”, „Ojciec Mateusz”, „Czas honoru”).

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Odznaczenie dla Polki

Następny

Plan

Zostaw komentarz