30 listopada 2024

loader

Aktorstwo to wieczny niedosyt

Niedawno rozmawiałam z pewnym panem, zupełnie normalnie, który nagle stwierdził, że „ten Lupa to normalny szkodnik”. I już wiedziałam z kim mam do czynienia – z Moniką Sołubianką rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Czy szkoła teatralna dużo Pani dała? Bo aktorzy różnie odpowiadają na takie pytanie…
Bardzo dużo i to takich umiejętności, których gdzie indziej bym nie zdobyła, łącznie ze śpiewaniem, szermierką i tym podobnymi technicznymi sprawnościami. Trafiłam na świetnych pedagogów. Mimo to szkoła była dla mnie także traumą. To nie był okres beztroskiej studenckiej zabawy, przeciwnie, czas ciężkiej harówy w czymś w rodzaju zakonu. Wstawało się o świcie, szło się na basen, potem na zajęcia, jak nie teoretyczne, to praktyczne, na pokazy scen. Była presja na studentów, żeby nie dawali sobie taryfy ulgowej, a także rywalizacja między profesorami. Na moim roku byli m.in. Ewa Szykulska, moja najbliższa koleżanka, z którą niestety ostatnio nie mam kontaktu, Teresa Nawrot, która aktualnie prowadzi szkołę aktorską w Berlinie i która, gdy po latach nawiązała ze mną kontakt, powiedziała, że byłam jej ulubioną koleżanką na roku. Dalej Barbara Burska, Bożena Dykiel, Jadwiga Jarmuł, Hanna Okuniewicz, z którą mam kontakt, nie żyjąca Matylda Szymańska, Jerzy Bogajewicz, z którym byłam zaprzyjaźniona, Krzysztof Wakuliński, Piotr Garlicki, Piotr Skarga, Tadeusz Drzewiecki, Wiesław Rudzki, Jan Kulczycki, Jan Tatarski, Karol Strasburger, z którym grałam w „Agencie nr 1” i mój kochany, nieżyjący już Julek Wyrzykowski. No i oczywiście Jurek Bończak, z którym kiedyś jeździliśmy z przedstawieniem „Romea i Julii”, które było wystawione w ramach Koła Naukowego PWST, w reżyserii Józefa Jasielskiego, któremu bardzo dużo zawdzięczam. Grałam też w innym przedstawieniu w jego reżyserii, w „Królu Edypie”. Pierwszym moim opiekunem roku był Jan Kreczmar, dla którego miała ogromny szacunek i którego bardzo lubiłam. Z powodu kłopotów zdrowotnych Kreczmara przejął nas profesor Zbigniew Zapasiewicz, z którym nie darzyliśmy się wzajemną sympatią. Największy problem miałam z nim grając w dyplomie w „Mądremu biada” Gribojedowa, bo demonstrował dezaprobatę dla tego, co robiłam na scenie. Pamiętam też trudności, jakie miałam z nim, gdy grałam w „Agencie numer 1” i musiałam jeździć na plan do Bułgarii, do Płowdiw.
Z czego się brała ta jego antypatia do Pani?
Podejrzewam, że, może słusznie, uważał, że jestem za pewna siebie, że mam pewność angażu w kieszeni, że go lekceważę. Niezależnie od tego muszę oddać Zapasiewiczowi to, że miał wspaniały aparat mowy i wymuszał na nas intensywne ćwiczenie emisji. Mówił: „Jak mówi głośno i wyraźnie, to zdała”. I tego nas nauczył. A dziś przychodzimy do teatru i męczymy się, bo nie możemy zrozumieć niektórych aktorów. Natomiast mam bardzo dobre wspomnienia z profesorem Aleksandrem Bardinim. Był wspaniały, mądry, ambitny. W zabawny sposób pokazywał nam jak się gra, na przykład młodą dziewczynę, co było komiczne przy jego posturze. Z plotek dowiedziałam się, że mimo to miał duże wzięcie u kobiet. Również dobrze wspominam kontakt z pozostałymi moimi profesorami, n.p. z dyrektorem Zygmuntem Hűbnerem, u którego grałam epizod Zoe w moim przedstawieniu dyplomowym w „Ulissesie”. Kiedy już zostałam aktorką Teatru Powszechnego, niczego nie narzucał, ale przypatrywał się uważnie grze i kiedy mu się coś podobało, mówił: „O, widzę, że pani przyniosła nową propozycję, ciekawe”. Albo: „To było bardzo dobrze zagrane. Dziękuję”. I już wiedziałam, że jest dobrze. Wiem, że z mojej roli był zadowolony. Miałam do niego szczególne zaufanie.
Jakie elementy pracy aktorskiej były dla Pani najtrudniejsze?
Największą trudność sprawiały mi zajęcia ruchowe, szermierka, taniec. Żeby to nadrobić, chodziłam na podwójne zajęcia. Uczestniczyłam też w pracach koła naukowego, które poszerzało moje horyzonty aktorskie. Poza tym byłam z natury niemuzykalna, a jednak nauczyłam się nawet rozpoznawać półtony. Przez pewien czas chodziłam na lekcje muzyki do pani Jadwigi Krużanki Reiss, która nawet mówiła, że powinnam śpiewać, bo mam miły mezzosopran. Wzruszało mnie, że w tym samym czasie na lekcje do niej chodziła także Łucja Prus! Śpiew nigdy jednak nie stał się moją siłą, ale te lekcje mi się przydały, bo n.p. musiałam śpiewać jako Anka w widowisku Ernesta Brylla „Rumcajs”, w reżyserii Jana Skotnickiego. Moja trauma wynikała także z trudnej sytuacji rodzinnej. Mój ojciec, redaktor naczelny „Ekspresu Wieczornego”, był związany z nieciekawą opcją polityczną, mama była redaktorką w telewizji. Szeptano, że pomaga mi w „robieniu kariery”. Z drugiej strony wtedy było chociaż wiadome, kto jest kto, a dziś nie wiemy na kogo możemy się nagle natknąć. Niedawno rozmawiałam z pewnym panem, zupełnie normalnie, który nagle stwierdził, że „ten Lupa to normalny szkodnik”. I już wiedziałam z kim mam do czynienia. Odpowiedziałam mu, że Krystian Lupa może się podobać lub nie, ale to wybitny artysta.
Czy trema była dla Pani dużym problemem?
Do pewnego stopnia była, ale potrafiłam ją przełamywać. Pamiętam jak podczas dyplomowego przedstawienia „Mądremu biada”, gdzie grałam Lizę. Kiedy dyskretnie wyjrzałam przez szparę w kurtynie i zobaczyłam surowe twarze profesorów, powiedziałam, że nie wyjdę na scenę, ale jednak wyszłam .
Po ukończeniu PWST dostała Pani w 1971 roku angaż do warszawskiego Teatru Polskiego i pierwszą Pani rolą była Hildegarda w „Porfirionie Osiełku” Gałczyńskiego w reżyserii Krystyny Meissner. Jak Pani wspomina ją i swoje początki na tej scenie?
Bardzo dobrze, za to gorzej było z dyrektorem Augustem Kowalczykiem. Kiedy wylądowałam w Polskim, od razu przeraził mnie jego despotyzm i panujące w teatrze donosicielstwo. Kiedy później znalazłam się na krótko we Wrocławiu, gdzie kpiono z dyrektora w bufecie, byłam zszokowana i myślałam, że zaraz ich wyrzucą. Np. któryś z aktorów mówił głośno: „Śnił mi się dyrektor, że sprząta mi mieszkanie”. I nic. W Polskim Kowalczyk na początku odnosił się do mnie życzliwie, ale później to się jakoś zmieniło. W tym „Porfirionie” czułam się trochę obco, bo choć byłam młoda, to nie reprezentowałam typu urody wiosennej „primavery”. A propos tego przedstawienia, miałam przykrą przygodę. Choć jestem punktualna, zdarzyło mi się zapomnieć o tym przedstawieniu czy coś sobie źle zapisałam i gdy byłam zajęta w domu sprzątaniem, zadzwoniła inspicjentka z pytaniem, dlaczego jeszcze mnie nie ma w teatrze. Szczęśliwie mieszkałam niedaleko, więc w ciągu kwadransa, dzięki jakiemuś panu, który mnie podwiózł trabantem, dotarłam na miejsce. Mimo to nie uniknęłam „egzekucji” w wykonaniu dyrektora Kowalczyka, który wezwał mnie przed swoje oblicze na dywanik, do gabinetu, w którym było jeszcze kilka osób. Zresztą każda rozmowa z Kowalczykiem była dla mnie stresująca, okropnie się go bałam. Natomiast bez zarzutu był zastępca Kowalczyka Andrzej Krasicki, jako człowiek i szef w porządku. Problemem była też dla mnie nagość, konieczność obnażania się na scenie. Pozostając jeszcze chwilę przy nagości: kiedyś Konrad Nałęcki, który był absolwentem Akademii Sztuk Pięknych, erudytą, człowiekiem dużej kultury postanowił mnie zaangażować do spektaklu telewizyjnego do roli Dagny Przybyszewskiej. Tam Przybyszewski grany przez Mieczysława Voita zrywał ze mnie na planie kołdrę i leżałam naga. Był to dla mnie stres, bo byłam panienką z pruderyjnego domu, wychowaną pod kloszem. Z Konradem Nałęckim miałam dobry kontakt, zagrałam u niego Deborę w serialu „Ród Gąsieniców”. Miałam do niego ogromny szacunek i żałuję, że zerwał się w pewnym momencie kontakt między nami.
W Polskim długo Pani miejsca nie zagrzała, bo już w 1974 roku znalazła się Pani w Teatrze Polskim we Wrocławiu…
Odeszłam właśnie z tych powodów, o których mówiłam. Poza tym warszawski Polski to była scena akademicka, do tego z mocną hierarchią, na górze byli starzy mistrzowie, a na dole aktorzy drugiego planu i my młodzi, więc w połączeniu ze wspomnianym donosicielstwem tworzyło to nieznośną atmosferę. Na jeden sezon zaangażowałam się więc do teatru także Polskiego, tyle że we Wrocławiu. Sprawcą tego epizodu wrocławskiego był mój przyszły dyrektor Hűbner, z którym spotkałam się żeby poradzić się go co do mojej przyszłości zawodowej. Powiedział, żebym pojechała na jakiś czas do Wrocławia, bo mogę mieć tam większe szanse. Dwa tygodnie później zadzwonił do mnie i poinformował mnie, że został dyrektorem Teatru Powszechnego i kompletuje zespół. Powiedział jednak, że chce uniknąć zarzutów, że zaangażował mnie, bo pochodzę z ustosunkowanej rodziny, więc radzi mi żebym na rok do tego Wrocławia pojechała, a on po roku mnie do siebie ściągnie. We Wrocławiu stworzyliśmy grupę „antydyrekcyjną” ze świetnym aktorem charakterystycznym Andrzejem Mrozkiem. Byliśmy tak zaprzyjaźnieni, że podejrzewano nas nawet o romans. Lubiliśmy się z innym wybitnym aktorem Igorem Przegrodzkim, zaprzyjaźniłam się też z kolegami ze słynnego kabaretu „Elita”. We Wrocławiu zagrałam m.in. Tomka Dropsa w „Przygodach pana Kleksa” Brzechwy i dzieci rozpoznawały mnie na ulicy wołając: „O, Tomek Drops”. Pytałam jak mnie rozpoznali. Koledzy mówili, że po śmiesznych ruchach. To był cudny, także z prywatnego punktu widzenia, okres w moim życiu. A potem zgodnie ze złożoną obietnicą dyrektor Hűbner przyjął mnie do Teatru Powszechnego w Warszawie.
W Powszechnym była Pani pond 30 lat i zagrała tam Pani przeszło dwadzieścia ról…
Tak, zostałam tam jeszcze sporo lat po śmierci dyrektora Hűbnera, aż nowy dyrektor Buchwald, który potrzebował etatu, zwolnił mnie. Myślę, że nie znał mnie jako aktorki, więc pożegnał się ze mną. Myślę że przełomem w mojej pracy w Teatrze Powszechnym było zastępstwo za Joasię Żółkowską w epizodzie Sandry w „Locie nad kukułczym gniazdem” w reżyserii Hűbnera. Dopiero kiedy wzięłam zastępstwo za Joasię Żółkowską w epizodzie Sandry w „Locie nad kukułczym gniazdem” w jego reżyserii. W rezultacie zagrałam jedną z moich najważniejszych ról, Dorynę w „Świętoszku” Moliera. Wtedy Hűbner przyszedł do mnie i pogratulował gry i powiedział: „Nawet ja się śmiałem”. Wracam do mojego ukochanego dyrektora. To był człowiek z klasą, „feudał teatralny”, ale piękny feudał. Człowiek uczciwy, prawy, szlachetny, który nigdy nikomu nie zrobił świństwa. Pamiętam, jak był wzruszający, kiedy przychodził do teatru już bardzo chory, dając nam poczucie, że jest z nami. Nigdy też nie było w Powszechnym za jego dyrekcji syndromu „dyrektorowej”, choć w zespole była jego żona Mirka Dubrawska, świetna aktorka i bardzo porządny człowiek. W Powszechnym wiele zawdzięczałam też Bronisławowi Pawlikowi, wielkiemu aktorowi. Grałam z nim wspomnianą Dorynę w „Świętoszku” i bardzo skwapliwie słuchałam jego rad. Pawlik wiedział, że nie może mieć słabej partnerki, bo przez to nie wybrzmi jego rola. Wspaniale wspominam przyjaźń z Bożeną Adamek, z którą grałam w „Kopciuchu” Janusza Głowackiego w reżyserii Kazimierza Kutza.
Raz zetknęła się Pani z Lidią Zamkow, która wyreżyserowała w Powszechnym „Nieboską komedię” Krasińskiego. Jak się Pani z nią pracowało?
Mnie bardzo dobrze, była dla mnie miła. Wspomnę jeszcze Ryszarda Majora, który był reżyserem nie ingerującym, i czekał na propozycje. Z kolei Waldek Śmigasiewicz, Śmigas, uczeń Macieja Wojtyszki, kiedy partner nie miał pomysłu na zagranie jakiejś sceny, podsunął mu ekscentryczny pomysł, na przykład zalecał, żeby spluwać (śmiech). W ogóle reżyseria i aktorstwo to zawody, z którymi związany jest wieczny niedosyt, przy czym odnoszę wrażenie, że reżyser jest bardziej samotny, podczas gdy aktor może się trochę schronić w zespole. Wspaniałe wspomnienie związane mam z rolą Rity w spektaklu „Utarczki” w reżyserii Władysława Kowalskiego z Ewa Dałkowską jako partnerką. Niestety, dyrektor Hűbner, który bardzo sekundował temu przedstawieniu, nie mógł już dotrzeć ze szpitala na premierę. Jednak z wielu ról, które zagrałam, niewiele już pamiętam.
Sporo ról zagrała Pani w Teatrze Telewizji, w którym zadebiutowała Pani w „Nowym Wyzwoleniu” Witkacego w reżyserii Krzysztofa Wojciechowskiego w 1971 roku…
W roli Zabawnisi. Pamiętam jak zadzwoniłam do rektora Tadeusza Łomnickiego, o dziewiątej rano w niedziele, z prośbą o zgodę na wzięcie przeze mnie udziału w tym spektaklu. Zapytałam, czy nie dzwonię za wcześnie. Usłyszałam: „Pracuję nad sobą”. To był wielki aktor. Zagrałam też Jacqueline Dawson w trzyczęściowej „Kobrze”, „Harry Brent”. Bardzo mile wspominam udział w „Kobrach”, niektóre były świetne. Pamiętam, że w „Harrym Brencie” kazali mi jechać autem, a ja mimo że miałam prawo jazdy, to jeździć nie umiałam, więc wsadzili mnie w automat. Dobrze wspominam też rolę w „Biografii” Maxa Frischa.
A jak Pani wspomina rolę Księżniczki Eboli w „Don Karlosie” Schillera w reżyserii Macieja Z. Bordowicza z 1973 roku?
Niewiele z tego pamiętam, bo to już było lata świetlne temu. Pamiętam bardzo ekspresyjnego Bordowicza i Stanisława Zaczyka w roli króla Filipa II. Zaczyk był bardzo lubianym, starszym kolegą. Obsada w tym spektaklu była wspaniała. Poza Zaczykiem także Krzyś Kolberger w roli tytułowej, Zdzisław Wardejn w roli markiza Posy, a także Ewa Wiśniewska w roli Królowej, Eugenia Herman, Mieczysław Voit, Henryk Borowski, Henryk Machalica, Maciej Maciejewski.
W filmie lubiła Pani grać?
Niewiele tego było, raczej epizody, więc nie bardzo jest o czym mówić. Natomiast najwięcej propozycji ról w telewizji dostałam w stanie wojennym, ale odmawiałam w ramach bojkotu po wprowadzeniu stanu wojennego. Mile wspominam rolę prostytutki Zuzy w „Nie ma róży bez ognia” Staszka Barei. A wspominam tę rolę m.in. mile dlatego, że w tamtym czasie my aktorki mówiły przeważnie takim podniesionym głosikiem, a ponieważ ja grałam kurwę, więc mówiłam normalnie. Bareję wtedy lekceważono, a dziś jest jego słuszny kult.
Czuje się Pani spełniona w zawodzie?
Nie. Nie jestem pewna czy dobrze wybrałam, może powinnam próbować zostać dziennikarką? Aktorstwo to wieczny niedosyt. Poza wszystkim nie miałam w życiu szczęścia, ale i tak więcej niż mój rodzony brat Lech Sołuba, bardzo dobry aktor i bardzo wykształcony, oczytany człowiek. Teraz staram się żyć aktywnym życiem, chodzę na pływalnię, żeby sobie narzucić reżim, chodzę do kina i do teatru, spotykam się ze znajomymi.
Dziękuję za rozmowę.

Monika Sołubianka – ur. w 1949 roku w Warszawie. Absolwentka warszawskiej PWST (1971). Aktorka warszawskich teatrów Polskiego i Powszechnego. Wśród ról teatralnych m.in. Dworka w „Życiu jawą” E. Brylla w reż. A. Kowalczyka (1973), Wiesjołkina w „Barbarzyńcach” M. Gorkiego w reż. A. Bardiniego (1976), Juno w „Burzy” W. Szekspira w reż. R. Majora (1978), Ojciec w „Kopciuchu” J. Głowackiego w reż. K. Kutza (1980), Lucietta w „Awanturze w Chioggi” C. Goldoniego w reż. W. Śmigasiewicza i M. Wojtyszko (1983), Wasniecowa w „Psim sercu” M. Bułhakowa w reż. R. Zioło (1988), Hrabina de Gosswill w „Geniuszu i szaleństwie” A. Dumasa w reż. A. Łapickiego (1993). W Teatrze Telewizji m.in. Księżniczka Eboli w „Don Karlosie” F. Schillera w reż. M.Z. Bordowicza (1973), Dziewczyna w „Rzeczy listopadowej” E. Brylla w reż. B. Poręby (1976), Sonia w „Letnikach” M. Gorkiego (1977), Ina w „Przebudzeniu wiosny” F. Wedekinda w reż. P. Cieślaka (1989). W filmie m.in. w „Agencie nr 1” Z. Kuźmińskiego (1971), „Grzechu Antoniego Grudy” (1975) i „Komediantce” J. Sztwiertni (1987), a także w szeregu popularnych seriali telewizyjnych, od „Kolumbów” (1970) do „Klanu” i „Na Wspólnej”.

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Wzrost cen zjada nasze dochody

Następny

Bajeczne krainy Jana Marcina Szancera

Zostaw komentarz