6 listopada 2024

loader

Angielski sen (9 – ostatni)

Od 13 marca Piotr Jastrzębski opisywał swoje życie, pracę i spostrzeżenia z Wielkiej Brytanii na Facebooku. Teraz jego felietony opowiadające, jak w rzeczywistości wygląda „angielski sen” o zarobkach, dobrobycie i stabilizacji, za którymi na Wyspy wyjeżdżają miliony spragnionych lepszego życia Polaków, co weekend ukazują się w „Dzienniku Trybuna”. Dziś – wyjątkowo w poniedziałek – publikujemy dziewiąty – ostatni odcinek tego cyklu. Ale będzie ciąg dalszy – nie bójcie się.

 

 

Zanim wpłynie wypłata, dwa dni wcześniej dostajemy mailem payspily, czyli takie paski wypłaty, na których jest ilość przepracowanych godzin w tygodniu rozliczeniowym, podatki i oczywiście stawka godzinowa i łączna kwota. Kontraktowi dostają je we wtorki, a agencyjni w każdy środowy wieczór. Mail z payslipem dawał pewność, że pieniądze wpłyną i w jakiej kwocie.

 

W poprzednią środę nie dostałem powiadomienia. Do późnego wieczora sprawdzałem swoją pocztę. I nic. Spodziewałem się wypłaty za te dwie noce przepracowane po urlopie – to jakieś 120 funtów. Trochę zaniepokojony zacząłem rozpytywać znajomych czy oni dostali. Większość tak, chociaż nie wszyscy, ale uspokoili mnie, że wprawdzie rzadko, ale niekiedy zdarza się, że payslip nie przychodzi, a kasa i tak w piątek wpływa. Trudno – pomyślałem – i czekałem cierpliwie do piątku. Pieniędzy jednak nie było. Sytuacje tę opisałem w poprzednim odcinku.
Historia powtórzyła się w ostatnią środę. Znowu rozpytywałem wszystkich, jak to jest z tymi mailami i czy oni dostali? Okazało się, że nikt z agencyjnych nie dostał, a kontraktowi dostali z jednodniowym opóźnieniem – czyli właśnie we środę.

Tym razem jednak niepokój pozostał. Postanowiłem znowu pojechać do agencji i tym razem nie dać się zbyć. Zakończyłem shift o 6.00 rano, dwie godziny się przespałem, a kilka minut po jedenastej podjechaliśmy z kolegą do firmy. Oprócz panienki za biurkiem był także agencyjny manager. W nienaturalnie uprzejmy sposób zaczęli przepraszać i znowu gadać o awarii systemu, dopytywałem o szczegóły, a oni coś czarowali. W trakcie naszej rozmowy telefon zasygnalizował mi nową wiadomość w skrzynce. Spojrzałem – payslip, trochę zły, że zarwałem sen i jechałem taki kawał, rzuciłem okiem żeby sprawdzić czy wszystko się zgadza. Brakowało pieniędzy za te dwie przepracowane nocki – czyli brakowało poprzedniej wypłaty. Dostałem 280 funtów, a mam zaległość za mieszkanie i muszę oddać pieniądze, które pożyczyłem tydzień wcześniej. To łącznie 310 funtów szterlingów. Brakuje jak cholera, nie odpuszczę – pomyślałem i zacząłem głośniej się dopominać o kasę. Manager uprzejmie podsunął mi krzesło, odpalił komputer i zaczął przeglądać jakieś rubryki. Po chwili zapewnił mnie, że wyrównanie będzie w kolejnym tygodniu, że jest mu przykro i znowu usłyszałem „dont łory”.

To „dont łory” zadziałało na mnie jak płachta na byka. Dokładnie tak tydzień wcześniej zbyła mnie ta panienka z agencji. Krzyknąłem już do niego, że pieniądze mają być teraz – „now”
Jego uśmiechnięta i miła twarz, przybrała purpurowy kolor, znikła sympatyczna mina, a w jej miejscu pojawił się arogancki uśmiech i cyniczny wzrok. Powiedział, że wiedzą kim jestem, wiedzą co robię, znają moje teksty, czytają je od dawna, a firma zleciła mu przeprowadzenie ze mną rozmowy dyscyplinującej i ukaranie naganą. Ale, że on odpuścił, bo on jest „cool”.
Wróciłem do domu z niczym. To znaczy jedynie z payslipem wypłaty za jeden tydzień.

 

***

Zanim wszedłem wieczorem do mojej hali, odbębnić ośmiogodzinny shift, zawołał mnie główny szef nocnej zmiany – Dave. Poszliśmy do jego biura. Tam czekał już Alistair, ktoś jeszcze ważniejszy. Mleko się rozlało – pomyślałem i czekałem, kiedy wreszcie powiedzą, że wylatuję z roboty.

W nienaturalnie uprzejmy sposób wypytywali po co i dla kogo piszę, co mnie interesuje itp. Zapewniłem, że ich firma, konkretnie nazwa ich firmy jest na ostatnim miejscu moich zainteresowań, a w zasadzie w ogóle mnie nie obchodzi. Jestem zwykłym ekonomicznym imigrantem, który zaczyna na Wyspie życie od zera i jedynie to chcę opisać. Powiedziałem, że ich firma jest mi potrzebna tak jak im kliner: ważne żeby był i sprzątał, a nie ważne jak się nazywa i kto nim jest. Zapytali czy mogę się zobowiązać, że już nigdy o tym miejscu nie napiszę. Kiwnąłem głową i przystałem na ich warunki. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, poprosili bym wrócił do pracy. Zawarliśmy umowę – ja nie piszę o firmie, a oni pozwalają mi pracować. Trochę to utrudnia pisanie cyklu, ale istotą jest człowiek na obczyźnie, nie zaś firma o nazwie ABC, czy XYZ.

Wiedziałem jednak że moje dni w tej pracy są już policzone. Byli zbyt uprzejmi. Sądziłem, że chcą wywalić mnie w białych rękawiczkach, znaleźć pretekst. Bardzo ciężko przetrwałem swoją zmianę. Było mi potwornie zimno, zasypiałem na stojąco i z ledwością ogarnąłem swój rewir. Pomimo tego, nie przedłużałem przerw i rzetelnie wykonywałem swoje obowiązki. Nie chciałem dać im żadnego, najmniejszego merytorycznego powodu do zwolnienia. Pchałem więc wózki ze śmieciami i zamiatałem nieprzytomny z niedospania. Byłem wcześniej w agencji i po ostatniej zmianie spałem jedynie dwie godziny. Trochę jednak spokojniejszy, że przynajmniej przez jakiś czas będę mógł zarabiać kasę i obserwować otoczenie z pozycji niewidzialnego klinera, wróciłem do domu.

Pieniądze przyszły w piątek. Nie udało mi się opłacić w całości długu za pokój. Zapłaciłem za jeden tydzień i pooddawałem część długów.

Zostało mi trzydzieści funtów – trzy dychy na tydzień. Trudno, pomyślałem, ale miałem nadzieję, że w kolejny piątek zapłacą mi wreszcie tę zaległość. To by wreszcie wyprostowało moja sytuację.

 

***

Każdy pracownik ma swoja imienną, kartę magnetyczną do otwierania wejść i bramek zakładu. Zdziwiłem się, gdy w ten piątkowy wieczór karta nie zadziałała. To znaczy nie otworzyła bramki. Do holu wpuścił mnie pracownik ochrony i kazał zaczekać. Po chwili przyszedł jeden z managerów – Pete. Zawstydzony powiedział mi, że agencja anulowała mój kontrakt i zostałem zwolniony. Powiedział też że jest mu przykro, bo byłem bardzo dobrym pracownikiem i firma nie miała do mnie żadnych zastrzeżeń. Nie maja jednak wpływu na politykę agencji. Był zażenowany – zwyczajnie kłamał.

Chcąc nie chcąc wróciłem do domu.

 

 

Planujemy nowe otwarcie w cyklu „Angielskiego snu”. Pomysł jest taki, że zrobimy coś w rodzaju telewizyjnego reality show, ale w wersji prasowej, czyli – Wy Czytelnicy, towarzyszycie mi wszędzie, znacie myśli uczucia, emocje, widzicie świat moimi oczami i wspólnie pokonujemy jego niedogodności. Na bieżąco wiecie ile mam pieniędzy, co robię i co zamierzam. Wiecie kiedy jem, a kiedy głoduję, jakie mam problemy, troski i rozterki, ale zapewne wiele razy też się uśmiejemy.

Kamerą w tym „widowisku” będzie Wasza wyobraźnia i moje pióro. Bez reżyserii, oprawy i asekuracji. Jestem prawdziwym emigrantem i utrzymuje się jedynie z własnej tu pracy, którą kilka godzin temu straciłem.

Najprościej byłoby spakować walizki, wrócić do Polski, zamknąć za sobą brytyjską przygodę i przerwać cykl „Angielskiego snu” bez informowania Was o nowym pomyśle.

Mam w kieszeni trzydzieści funtów, nieuregulowane w połowie mieszkanie i niepewność, czy agencja zapłaci mi pozostałą część mojego uposażenia. Jestem więc w sytuacji i miejscu, w jakim znalazła się duża część emigrantów zarobkowych, czyli w „czarnej dupie” – I chyba nie może być lepszego miejsca na nowe otwarcie.

Pisząc ten tekst zakładam sobie pętlę na szyję, bo podejmuję przed Wami ogromne zobowiązanie. Czy mi się uda? Wierzę że tak.

Zaczynamy więc przygodę od nowa, od zera i z samego dołu. Jej tytuł to zatem „Świat od spodu” – „The World Below”. Będzie publikowany w dwóch wersjach językowych, po polsku i po angielsku. Wierzymy bowiem, że opisanie życia na Wyspach z perspektywy, której większość Wyspiarzy nie tylko nie zna, ale i się nawet zapewne nie domyśla, może być interesujące i dla nich.

Wracając na koniec do mojej poprzedniej pracy – już mógłbym spokojnie napisać nazwę firmy, już i tak mnie wyrzucili, ale w przeciwieństwie do Dave’a i Alistaira, dotrzymam słowa i jeśli nie będzie to konieczne, to nigdy nazwy firmy nie wymienię. Głupio wam, gentlemen?

PJ

 

Piotr Jastrzębski

Poprzedni

Józef Rotblat nie był naiwny

Następny

Jemeński interes

Zostaw komentarz