Po eseje profesora Ryszarda Koziołka sięgnąłem już po raz trzeci (po „Dobrze jest myśleć taką literaturą” i „Ciałach Sienkiewicza”) i to z wielką przyjemnością, bo to jeden z najciekawszych literaturoznawców współczesnych w Polsce, drążący literaturę szlakami własnymi, zarazem przenikliwie i głęboko w metodzie, a oryginalnie w efekcie finalnym.
Z tego, jak profesor Koziołek myśli literaturą dla czytelnika wynikają bardzo cenne efekty, owoce i przyjemne i pożyteczne.
Sam autor sens nowego odczytywania literatury starej formułuje tak: „Sięganie po literaturę dawną, aby następnie użyć jej do uchwycenia współczesności, to coś więcej niż erudycyjny popis czy retoryczne efekciarstwo.
Do czego służy czytanie
Nie chodzi też o porozumiewawcze mruganie okiem, szturchanie alegoriami, aby powiedzieć coś, czego powiedzieć nie wolno, bo na przykład władza zabrania. Raczej o poszukiwanie w literaturze sprzymierzeńca w przezwyciężeniu rosnącego poczucia niedostępności prawdy, i to mimo swobodnego dostępu do jej wiarygodnych źródeł”.
Koziołek pośrednio nawiązuje tym do pojawiających się od czasu do czasu głosów, że znacząca część lektur szkolnych jest anachroniczna i nadaje się do lamusa. Bardzo, bardzo dawno, od dziesięcioleci nie zaglądałem do listy lektur szkolnych, ale podobno już się nawet te rugi praktykuje.
Koziołek, choć nie nawiązuje wprost do kwestii lektur, jest także temu przeciwny. Uważa bowiem, że „uparte nakłanianie do czytania starych utworów jest dowodem naszej kulturowej przezorności, dzięki której gromadzimy kapitał komunikacyjny na czas, kiedy nie będziemy wiedzieli, co powiedzieć – zdezorientowani i zaskoczeni zmianą rzeczywistości”.
I tu autor dodaje, wiedziony zapewne impulsami z rzeczywistości politycznej: „Sam byłem niemal pewien, że po nic nam już „Folwark zwierzęcy” – ponura bajka o terrorze rodzącym się w środku demokracji. A tu znów zimno się robi, kiedy czytamy, w jak prosty i bezczelny sposób prawa zwierząt zostały przejęte i wykrzywione przez świnie, aby ich łajdactwa miały pozór legitymizacji”.
W czytaniu dawnej literatury widzi też autor „rodzaj kulturowego zestawu ratunkowego, z którego jednak trzeba korzystać przed wypadkiem, ponieważ jego ratunkowa funkcja polega na symulowaniu katastrofy lub problemu i umożliwianiu ich antycypacji”.
Zauważa też, że „do dobrego wykształcenia nie wystarczy człowiekowi wiedza o faktach. Potrzebne jest także ćwiczenie się w fikcji literackiej pozwala na „wypróbowywaniu i rozważaniu różnych wariantów życia, przygotowując się intelektualnie na przyszłe, na „gdyby”.
„Dzięki temu, że symulowanie i antycypowanie daje nam przyjemność i poczucie wolności, praktykowanie fikcji uczy nas od dzieciństwa projektowania i rozważania przyszłości”.
Kafka powiedział, że „sztuka jest spieszącym się lustrem, podobnie jak zdarza się to niektórym zegarom”.
Kontynuując wywód o tej ćwiczebnej, antycypacyjnej, ostrzegawczej (sygnalistycznej) funkcji literatury, nie tylko dawnej, dodaje autor „Wielu tytułów”, że sztuka, w tym przypadku literatura, „jako jedyna potrafi skłonić mnie do, abym na chwilę przyjął obcy mi świat jako własny” (…) literatura jako jedyna podsuwa tożsamość, doświadczenia i przekonania obcych mi ludzi, które chce z nimi dzielić” (…) czytanie nie odmienia nas trwale i na zawsze, ale zakłóca lub narusza spoistość naszych przekonań”.
Egzystencjalizm i śmiech
Tak wyłożywszy ideę intelektualną swojej książki, Ryszard Koziołek przystępuje do dzieła, czyli do kolejnych szkiców”. W „Wybuchowych znakach” analizuje na licznych przykładach językowe meandry mowy nienawiści, jej kontekstowość, swoisty teatr tej mowy i mechanizmy jej rozpoznawania.
W „Uśmiechach Syzyfa” zajął się nowym odczytywaniem pisarstwa Alberta Camus, mocno figurującego dziś na marginesie intelektualnych debat. Oryginalne to odczytanie – poprzez motyw „śmiechu” czy „uśmiechu”, także paradoksalne, bo egzystencjalizm, którego Camus jest pierwszoplanową postacią, a najważniejszą w prozie literackiej, z jego rytualną ponurością i czarnymi swetrami, słabo się ze śmiechem czy uśmiechem kojarzy.
Autor analizuje fenomen śmiechu i komizmu w świetle egzystencjalizmu, w szczególności w prozie Camusa. Nazywa go „dziwnym, bo jego źródłem są rzeczy straszne”.
Koziołek przygląda się śmiechowi i komizmowi i dostrzega w nich szczeliny przez które przezierają owe „rzeczy straszne”, „groza metafizyczna”., jak sugestywna scena z „Obcego”, w której w dzień po śmierci matki i przed dokonaniem zabójstwa Mersault bawi się w kinie na komedii z Fernandelem w roli głównej.
Przy czym autor podkreśla, że śmiech u Camusa nie ma nic wspólnego z tzw. czarnym humorem. To – stwierdza za Herbertem Spencerem – „energia nieświadomości uwalniana po uprzednim stłumieniu i to nagłe uwolnienie odczuwamy jako rozkoszne”. Dla Henri Bergsona śmiech „odsłania i eksponuje werwę, nagłą pauzę, brak ciągłości i spójności życia poddanego mechanicznym schematom, rutynie, przyzwyczajeniu”.
W świetle stwierdzenia Koziołka, że „śmiech u Camusa obnaża absurd tej maskarady, czyli eksponuje skrywany bezsens życia ludzkiego i naturalnego” można chyba zatem rzec, że każdy śmiech (uśmiech jest jego wersją light?) wybucha nad owym bezsensem. Koziołek prezentuje różne definicje śmiechu, w tym Bergsona, według którego „śmiech odsłania i eksponuje wyrwę, nagłą pauzę, brak ciągłości i spójności życia poddanego mechanicznym schematom, rutynie, przyzwyczajeniu.
Dopiero, gdy umiemy rozpoznać komizm w scenie, kiedy pewny siebie, dobrze ubrany, sprawny mężczyzna ślizga się na skórce od banana i ląduje w kałuży, wówczas śmiechem go napominamy”. Śmiech zresztą nie tylko Bergsona fascynował, jako że „przeniknięcie skomplikowanego mechanizmu psychologicznego śmiechu jest starym marzeniem filozofii”, od Arystotelesa i Platona począwszy.
Koziołek odnajduje porcje śmiechu w jego dziełach, od „Kaliguli”, gdzie mordowany cezar „w ostatnim jęku śmieje się i charcząc, wyje”, do „Dżumy”, w której „zadżumiony Oran to wręcz kraina uśmiechu”, a jej autor, to „roześmiany egzystencjalista”.
Zresztą, Koziołek w samym języku tej powieści dostrzega odautorski „chichot: „Spójrzmy jeszcze raz na „Dżumę”, która kończy się jak tani horror. Najpotrzebniejsi z dobrych ocaleli, zło zostało pokonane, łagodne światło wypełnia kadr. Przebudzeni z koszmaru oddychamy z ulgą, kamera robi zbliżenie na truchło monstrum, któremu zadrga palec lub odrobinę uniesie się powieka”.
Zwraca też uwagę na inny, śmiechem podszyty aspekt „Dżumy”, „głos narratora, gawędziarskiego kronikarza rodem z oświeceniowej powieści, który rezonuje, poucza, pokpiwa, ironizuje na podobieństwo narratorów „Kandyda”, „Podróży Guliwera” czy „Kubusia Fatalisty”. By jednak konsekwentnie, poprzez śmiech czy uśmiech, czytać esej Koziołka, wypada przywołać dwie wypowiedzi, które falsyfikują szczerość postawy egzystencjalistycznej en bloc.
Autorem jednej z nich jest Gombrowicz, uważany w końcu za kogoś w rodzaju egzystencjalisty, który w „Dzienniku” napisał: „Trudno i darmo, nie da się. Jest niepodobieństwem podjąć wszystkie wymogi Dasein’u, a zarazem pić kawę z rogalikami na podwieczorek.
Lękać się nicości, ale bardziej bać się dentysty. Być świadomością, która chodzi w spodniach i rozmawia przez telefon. Być odpowiedzialnością, która załatwia drobne sprawunki na mieście. Dźwigać na sobie ciężar bytu znaczeniowego i wydawać resztę z 10 pezów”.
Ta lekko krotochwilna demaskacja to jednak nic w porównaniu ze szczerą do silnego bólu autodemaskacją samego Jean Paul Sartre’a, postaci uchodzącej za jednego z czołowych guru egzystencjalizmu, za jego personalną esencję: „Oczywiście nigdy nie dostarczałem rozpaczy. Nigdy też w najmniejszym choćby stopniu nie wyobrażałem sobie, że rozpacz mogłaby na mnie oddziaływać.
Mówiłem o niej bo byłem pod wpływem Kierkegaarda. Taka była po prostu moda. Wydawało mi się, że jest coś w mojej osobistej samowiedzy, co przeszkadza mi w odczuwaniu rozpaczy. Skoro inni jednak o tym mówili, należało przyjąć, że dla nich było to realne.
Można zauważyć, że od tamtego czasu nie ma żadnej wzmianki o rozpaczy w moich pracach: to była kwestia mody i czasów”. Chyba tylko Francuz wychowany w samym jądrze kultury francuskiej mógł wyrazić się z tak nagim i bezpretensjonalnym cynizmem.
Jak więc jest z tym egzystencjalizmem? Czy to jedna z prawdziwych ewokacji mąk ducha ludzkiego czy mistyfikacja, maskarada będąca owocem mody? Sam Koziołek niby podaje w wątpliwość sens zajmowania się egzystencjalizmem: „Dziś te spory mało kogo obchodzą.
Opadła fala mody na egzystencjalizm. Jazz i czarne swetry stały się demodé” Dodaje jednak, w zgodzie z wyjściową ideą jego szkiców, uzasadniającą sens czytania „starej” literatury: „A jednak powodów, żeby czytać dziś Camusa, zwłaszcza „Dżumę” i „Upadek, znów – niestety – jest wiele i łatwo mieszczą się w pojemnej alegorii „zarazy”. Niechęć do imigrantów, nawrót nacjonalizmów, tęsknota za przemocą, zmęczenie różnorodnością, egoizm Europy”.
Sam akurat należę do, nielicznego zapewne grona, które po „starą” literaturę sięga, bo przynosi mi to pożytek i sprawia przyjemność, choć to przyjemność przypominająca „lubienie tylko znanych filmów i piosenek”, zaczerpnięta z zabawnego konceptu z „Rejsu” Marka Piwowskiego. Po „Dżumę” i „Obcego” sięgnę znów także z powodów sentymentalnych, bo pisałem o nich w rozprawce, wypracowaniu na egzaminie wstępnym z języka polskiego do liceum, lat temu blisko 48. Na szczęście to, co wtedy wysmarowałem na kartkach „w jedną linię” dawno zaginęło bez śladu.
Staś Tarkowski jako młody Kurtz
W szkicu „Kwadrat afrykański Conrada i Sienkiewicza” uprawia Koziołek błyskotliwy komparatyzm. Na pierwszej stronie rozpisuje konstrukcję swego wywodu w postać rysunku najprawdziwszego kwadratu zaczerpniętego z podręcznika do geometrii. Koziołek opowiada o dwóch pisarskich sposobach reakcji na potworności kolonializmu. Z wielkich podróży, choć w innym trybie odbywanych, „obaj powrócili schorowani i w złym stanie psychicznym.
Sienkiewicz zamiast „wielkiej powieści niewolniczej” napisze po dwudziestu latach powieść dla młodzieży, za to Conrad dziewięć lat po powrocie z Afryki – arcydzieło i protest antykolonialny w jednym, czyli „Jądro ciemności”. „Powieść dla młodzieży”, to oczywiście „W pustyni i w puszczy”, powieść przygodowa wprost mieszcząca się w konwencji praktykowanej przez takich mistrzów gatunku, jak Juliusz Verne, Robert Louis Stevenson, Thomas Maine Reid czy Karol May czy nawet James Fenimore Cooper, o dziesiątkach naśladowców, z późniejszym polskim Władysławem Umińskim włącznie, nie wspominając.
Będące dziełem o znacznie wyższym ciężarze gatunkowym „Jądro ciemności” „olśniewa wspaniałą impresyjno-symboliczną narracją i bogactwem zharmonizowanym konwencji gatunkowych, takich jak dziennik podróży, kolonialna przygotówka, nowoczesny dramat psychologiczny, satyra polityczna, autobiografia i gotyckie fantasy; oraz aluzjami do arche-tekstów, jak Biblia, „Boska komedia” czy „Eneida”.
Mimo tych gatunkowych odmienności obu utworów Koziołek zwraca uwagę także na zbieżności między nimi. „Staś Tarkowski jest synem Francuzki i Polaka, który pracuje w Afryce dla angielskiej kompanii obsługującej Kanał Sueski. Chłopiec uczy się w angielskiej szkole, jest spoufalony z Arabami i Murzynami, mówi po polsku, angielsku, francusku, arabsku, w ki-swahili oraz w narzeczach dinka i szylluk.
Ojciec powstaniec jest dla niego źródłem wiedzy o Polsce i jej historii. Staś to szlachetna hybryda europejskiej kultury i cywilizacji. Nie inaczej młody bohater Conrada. „Prawdziwy Kurtz kształcił się częściowo w Anglii (…) jego matka była pół-Angielką, ojciec pół-Francuzem.
Do sporządzenia Kurtza przyczyniła się cała Europa”. Obu (a właściwie czterech, bo „kwadrat afrykański” tworzą obok owych postaci literackich także ich autorzy) łączy też to, że przeżywają „okrutną lekcję deziluzji” i oto za chwilę otrzymujemy od Koziołka parantelę tyleż błyskotliwą, co zaskakującą, a może nawet szokującą (w umownym znaczeniu tego słowa): „spróbujmy pomyśleć o Stasiu jako o młodym Kurtzu, który z humanitarnego idealisty staje się sadystycznym tyranem”.
Zmierzam do konkluzji szkicu. „Kiedy kończymy czytać Sienkiewicza i Conrada, kwadrat afrykański jest tak wypełniony znakami, że wszystko wydaje się zaczernione. Czasem jeszcze wyłania się stamtąd szczególnie przerażający obraz lub zdanie, aby wypalić się na czułej materii umysłu i zapaść znowu w ciemność.
A jednak taka lektura nie oddaje przekonań ich autorów. Obaj uparcie szukali sposobów ocalenia wiary w racjonalność i dobro europejskiego projektu cywilizacyjnego. Jego składnikiem pozostaje dla obu praca własnych rąk, twórczość i wytwórczość białego człowieka, skromny heroizm codziennej rzetelności, która nie spuszcza krytycznego wzroku z tego, czemu służy (a nie tylko wykonuje rozkazy)”.
Pięknie to brzmi, tyle że to chyba ten „składnik” dawno już chyba diabli wzięli.
„Lalka” – nowe czytanie
Szkic „Głośna nieobecność. Dylan i Nobel” daje zmianę nastroju, którą sygnalizuje już tytuł, odnoszący się do Nagrody Nobla 2016, którą otrzymał nie żaden z „klasycznych” pisarzy, lecz sławny przede wszystkim jako pieśniarz Bob Dylan.
Ten wyłom autor przyjął nie tylko z aprobatą, a nawet z entuzjazmem: „Bob Dylan jest jednym z wielkich odnowicieli słowa poetyckiego i dróg jego rozpowszechniania. Jednym z tych Wielkich Głosów, które w XX wieku wyprowadziły literaturę z ciszy pisma w rozśpiewany i głośnomówiący świat tekstów akustycznych”.
Za teksty dla idei tego tomu kluczowe uznać jednak wypada dwa studia: „Żegnaj, „Lalko” i „Bierność polityczna „Chłopów”. One to bowiem, w większym stopniu niż „obcy” egzystencjalizm z „Dżumą”, niż „obcy” Conrad z „Jądrem ciemności” i niż „przygodowe”, a więc z tego powodu „ponadczasowe” „W pustyni i w puszczy”, podpadają pod weryfikację jako literatura „dawna”, bo XIX-wieczna, a jednocześnie polska, a przy tym należąca do kręgu lektur szkolnych, a zatem mająca coś w rodzaju „oficjalnej sakry narodowej”.
I nie po raz pierwszy okazuje się, że trudno w prozie polskiej o drugi utwór tak żyzny dla analityków, interpretatorów, egzegetów jak „Lalka” Prusa. Trudno o drugi utwór tak wieloznaczny, wielowarstwowy jak tort, tak płodny w ukryte znaczenia, tak tajemniczy.
„Czytelnik nie powinien być pewien, co jest „treścią” powieści, gdyż błądzenie jest właściwym trybem lektury „Lalki”.
Autor steruje nami za pomocą dwóch niedoinformowanych narratorów, którzy do tego stopnia „nie wiedzą” o czym opowiadają, że można z ich narracji ułożyć fabuły alternatywne”. Zostawmy to, jak Koziołek streszcza obie te „alternatywne fabuły”, bo one akurat mogłyby się zmieścić w konwencjonalnym kanonie interpretacyjnym, ale już definicja ramy dla jednej z tych fabuł („powieść zemsty”) smakuje smakiem oryginalnym, bo zgodnie z nią „ekspozycja głównej postaci jest „tandetna” i „operowa”.
Taka kwalifikacja prowadzi Koziołka do zestawienia „Lalki” z „Hrabią Monte Christo” Dumasa, a losy Wokulskiego czyni podobnymi (w płaszczyźnie idei generalnej) do losów Edmunda Dantés.
Nie tylko zresztą do zestawienia, bo do rozbudowanego wywodu komparatystycznego. Na owej komparatystycznej ścieżce porównań obu powieści, poza motywem zemsty sytuuje się także obecny w obu powieściach wątek „napoleonistyczny”, wątek „człowieka napoleońskiego”, ale z dzisiejszego punktu widzenia jest on cokolwiek archaiczny, a na pewno mniej istotny, od wątku „zemsty” Ów motyw „zemsty” i zestawienie ze słynną na cały świat i wielokrotnie ekranizowaną francuską powieścią, bynajmniej jednak nie służy interpretatorowi wyłącznie do zbudowania efektownej figury komparatystycznej.
Motyw ów nabiera znaczenia nieporównywalnie głębszego, związanego nie tyle z ramą fabularną „Lalki”, ile jej esencjonalną problematyką.
Koziołek postrzega bowiem Wokulskiego jako postać pełną targających nią emocji, różnego zresztą rodzaju: społecznego, klasowego, miłosnego, a przy tym powodowanego „głosem” o nieokreślonym statusie – Opatrzności, dajmoniona, głosu „gnomicznego wypowiadanego przez jakiegoś trzeciego narratora” czy „monologu wewnętrznego rozszczepionego na polemiczne kwestie”. Jako postać przepojoną rozczarowaniem, rozgoryczeniem, skłonnością do masochizmu, do podszytej egoizmem samodestrukcji.
W związku z tym „Lalka” w ujęciu Koziołka jest także powieścią o „alienacji bohatera wobec własnego wizerunku społecznego”, o sprzeczności między „stanem jego świadomości a rolą społeczną”.
Jednym z wyrazów tego jest n.p. to, że Prus, w swej powieści „kronikarz mieszczańskiej nowoczesności” i na pierwszy rzut oka czyniący Wokulskiego jej wybitnym eksponentem, buduje jego postać jako postać człowieka odnoszącego się z ostentacyjną i wręcz awanturniczo-romantyczną pogardą dla elementarnych cnót mieszczańskich ( słynna lekceważąca wypowiedź o majątku Minclów: „Na zdobycie tego, com ja zdobył pomiędzy kulą nożem, a tyfusem, tysiąc Minclów musiałoby się pocić w swoich sklepikach i szlafmycach”).
Konkluzja autora, odnosząca się zarówno do powieści en bloc, jak i do postawy samego Prusa, jest następująca: „Lalka” i jej autor reprezentują ten moment kryzysu literatury rozczarowanej nauką i historią, pełnej przez to gniewu, resentymentu i pragnienia odwetu, który objawia się w dekonstruowaniu naiwnych narracji naukowych i historycznych.
U schyłku wieku Prusowi nie wystarcza już chłód diagnozującego opisu, chce działania literaturą, chce widzieć efekty naprawy świata już, w powieści, bo nie może się ich doczekać w rzeczywistości.
Aby jego bohater miał tę sprawczość, autor musi dać mu mityczną moc, ale zarazem wstydliwie ukryć mit w obiektywizującym realizmie. „Wielki cień” „Hrabiego Monte Christo”, który pada na „Lalkę”, tłumi jej bezlitosne światło i pozwala zapomnieć o właściwym źródle gniewu i rozczarowania, jakim jest obojętny świat i jego zimne prawa, a nie czyny jednostek krzywdzące Wokulskiego”.
Dla autora „Wielu tytułów” „Lalka” to także powieść o atrofii. Prus „odebrał nam wszystko, zostawiając na koniec, szyderczo, ostatnie słowo: „milczenie” – tę szekspirowską „resztę”.
Nie ma Polski, Napoleona, sklepu, wielkiej firmy, odkryć naukowych, wielkiej miłości … Ochocki wyjedzie, brak Rzeckiego, Izabeli, Wokulskiego”. I konkluduje to Koziołek cytatem z powieści: „- Któż tu w końcu zostanie?… – My!…”.
„Chłopi” – po recyklingu
Drugie studium dotyczy „Chłopów” Władysława St. Reymonta. „Coraz trudniej znaleźć powód, aby czytać „Chłopów” jako epicką powieść o związku człowieka z ziemią, którą uprawia i która go żywi.
O wiele łatwiej zobaczyć w „Chłopach” przenikliwe studium o polskiej wsi na progu nowoczesności, a konkretnie: fabularyzowaną historie poronionych narodzin nowego podmiotu politycznego – chłopów.
Sprzyjają takiej lekturze nasze kłopoty z zanikającymi i powracającymi klasami społecznymi i politycznymi” – tak zaczyna swój wywód („Bierność polityczna chłopów”) o „Chłopach” Ryszard Koziołek i przyznam, że choć w przeciwieństwie do „Lalki”, powieści, którą uwielbiam i do której ciągle powracam, „Chłopów” nie lubię, nie unosi mnie ta powieść, to przeczytałem ten szkic z nie mniejszą uwagą niż ten o „Lalce”.
A to dlatego, że tak naprawdę przeczytałem „Chłopów” w całości, po raz pierwszy, dopiero w zeszłym roku. Ja, mol książkowy!
I przeczytałem tę powieść bez echa głowie czy sercu, choć to przecież powieść noblowska. Nic na to nie poradzę.
Dlatego tak bardzo usatysfakcjonował mnie wspornik w postaci szkicu Koziołka, mówiącego o tej powieści inaczej niż to pamiętam z czasów szkolnych (to wtedy zaczęło się moje miganie od lektury „Chłopów”). Autor definiuje „Chłopów” jako „ukrytą powieść polityczną, traktującą o nienarodzonej chłopskiej klasie społecznej”.
Opowiada bowiem o Lipcach jako „terenie intensywnej i ciągłej pracy unarodowienia chłopstwa” przez „agentów polskości”. Pracy, podkreślmy, bezowocnej. Przyznam, że taka interpretacja sensu powieści nie tylko nie przyszła mi do głowy, ale też nigdzie z podobną się nie zetknąłem, co zaświadcza o nowatorstwie odczytania Koziołka.
Wiedziony wewnętrznym, pedantycznym przymusem przebrnięcia w końcu przez koleiny tej powieści, dokonałem tego na pół roku przed lekturą szkicu autora „Wielu tytułów”, więc przeczytałem ją „jak pan bóg przykazał” czyli tropem „kanonicznych”, banalnych odczytań.
Zdobędę się na gest heroiczny i przewertuję ją jeszcze raz, ze szkicem Koziołka w drugiej ręce, by dotknąć osobiście przestrzeni tych nowych odczytań.
W tej sytuacji zabieram się do lektury „Chłopów”, więc proszę o darowanie, że nie zajmę się już „Ćwiczeniami z wyobraźni teologicznej” (teologia to dla mnie dziedzina nieprzyswajalna) ani zapiskami Ryszarda Koziołka z podróży, choć diariusze podróżne to od stuleci interesująca i owocna dziedzina piśmiennictwa. W jego wydaniu także, jak i „Wiele tytułów” en bloc, lektura przewyborna.
Ryszard Koziołek – „Wiele tytułów”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019, str. 297, ISBN 978-83-8049-942-3