Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zamysł „Dziadów” w reżyserii, a raczej, szerzej: w inscenizacji Janusza Wiśniewskiego, oparty był na chęci przywrócenia właściwych proporcji polskiej megalomanii. Na taką interpretację zdecydowałem się postawić, a słowa „wrażenie” użyłem nie bez przyczyny.
Po pierwsze, zamysły reżyserskie i inscenizacyjne, idea artystyczna przedstawienia – są często pewnego rodzaju „rebusem”, który podsuwa się widzom do odczytania jako ćwiczenie umysłowe, percepcyjne. Po drugie, Janusz Wiśniewski należy do „małomównych” ludzi teatru, trudno natrafić w mediach na jego bezpośrednie wypowiedzi, komentarze, a tym bardziej na wywiady. Do tego stopnia, że niełatwo jest natrafić nawet na jego wizerunek. Jest wizualnie anonimowy, dyskretny, jak słynni kiedyś, legendarni spikerzy radiowi. Zwykł wypowiadać się poprzez to co robi na scenie, a nie za pomocą komentarzy i objaśnień własnych.
Nie miałem więc dużej (a prawdę mówiąc: żadnej) nadziei na objaśnienia intencji ze strony samego reżysera. Nie wchodziło też w grę wsparcie własnej przenikliwości opiniami recenzentów.
W tej trudnej sytuacji ze szczególnie wzmożoną uwagą wpatrywałem się w scenę. W tej chwili milczenia, która poprzedzała rozpoczęcie obrzędu „dziadów”, można było zauważyć kilka stolików-ołtarzyków, przykrytych obrusami i zastawionych „świętymi obrazki”, tak jak to bywa w mieszkaniach dewotów, którzy przyjmują księdza po kolędzie. Na jednym z tych obrusów widać wyszyty napis: „Chodźcie na Turbacz”. Znajdujemy się w centrum polskiej dewocji katolickiej, w jej tandetnej, umysłowo, mentalnie i estetycznie przestrzeni, w owym „kościółku” tak wzgardzonym przez Gombrowicza w jego słynnej inwokacji w „Transatlantyku”. W tak sprofilowanej, a przy tym pogrążonej w półmroku przestrzeni rozgrywa się wielki mickiewiczowski tekst. Nie wiem (pozostaję niezmiennie w postawie dubitatywnej), czy o to właśnie chodziło Wiśniewskiemu, ale mam nieodparte wrażenie, że chciał wielki literacko tekst „Dziadów” pomieścić w zdegradowanej formie polskiej.
Tradycja inscenizacyjna „Dziadów” oparta jest na niepozbawionej megalomanii monumentalizacji i mistycyzacji doświadczeń narodowych. Jest niej ślad idei mesjanistycznych, chrystusowe cierpienie uciśnionego narodu pod nieboskłonem z którego spogląda Bóg, ten sam, z którym wadzi się Polak-Konrad. Taka monumentalizacja doświadczenia narodowego poprzez tekst była i w głośnej przedwojennej inscenizacji Leona Schillera (także Teatr Polski, 1934) i w powojennych: Aleksandra Bardiniego (1955), Kazimierza Dejmka (1967) i Konrada Swinarskiego (1973).
Janusz Wiśniewski poszedł inną drogą. Sprowadził dramat narodowy do właściwych proporcji, do ciemnego, niskiego pomieszczenia, nad którym, niczym w ciasnym mieszkaniu zamieszkałym przez licznych, obijających się o siebie lokatorów rozgrywa się i cmentarna scena dziadów, i dialogi uwięzionej wileńskiej młodzieży, i Salon Warszawski, i sceny u Senatora. Nadto „brudny” koloryt scenografii, archaizująca charakteryzacja aktorów stylizowana na upiorne, wampiryczne widma rodem z kina lat dwudziestych („trupi” makijaż niektórych postaci) odbiera całości mistyczny, religijny patos. Bajecznie upiorny jest Guślarz (Jan Janga Tomaszewski), który jakby wprowadzał w akcję horroru, upiorne są dzieci jak z „Rodziny Adamsów”, upiorne, jak z baśni braci Grimm, są figury otaczające Senatora (Bajkow, Doktor, Pelikan). W kontraście do nich, Senator, grany przez energetycznego Krzysztofa Kwiatkowskiego Senator, jest wbrew teatralnej tradycji i rysom pierwowzoru młody, dobrze zbudowany i witalny. Natomiast dwie wiodące „narodowo” postacie, Konrad i Ksiądz Piotr, nie mają zwykle nadawanej im mocy. Konrad (Jakub Kordas) próbuje okazać siłę ekspresji w sławnej Improwizacji, ale „warunki nie sprzyjają mu”, otoczenie go nie unosi. Ksiądz Piotr (Wiesław Komasa) nie jest pełnym godności i dostojeństwa mistykiem, lecz nerwowym kleszyną „szarpiącym się w szkwałach”. Bardzo dobra i dynamiczna skądinąd muzyka Jerzego Satanowskiego kieruje skojarzenia widzów nie na tropy mistyczne, lecz raczej w stronę kina akcji, zgrabne, ogniowe efekty specjalne – w stronę cyrku.
Nie ironizuję – ta inscenizacja mi się podobała, ale nie trzeba patrzeć na nią przez stare szablony i tradycje, ani też przez tekst. Ten jest „wyborem” inscenizatora dokonanym – można rzecz z pewną dozą przesady – na poziomie bryku. W przeciwnym razie nie można by tej inscenizacji zmieścić w dwóch godzinach. Dejmek i Swinarski też dokonali znaczących skrótów a jednak ich przedstawienia były znacznie dłuższe (Swinarskiego trwało ok. czterech godzin). Na tę inscenizację trzeba patrzeć przez pryzmat atrakcyjności teatralnej i idei artystycznej.
O tej pierwszej była mowa na początku. Co do tej drugiej, to wydaje się, że Janusz Wiśniewski znalazł drogę do percepcyjnej wrażliwości młodzieży. Na wczesno popołudniowym przedstawieniu na którym byłem, młodociana głównie, licealna widownia, nagrodziła wykonawców finalnymi, mocnymi oklaskami na stojąco. Tak dużo się mówi o niepokojącym zjawisku zerwania międzypokoleniowego kodu kulturowego. Przejawia się ono między innymi tym, że wielka klasyka narodowa, w tym literacka i teatralna, nie trafia do młodych, jest im obca jak „odległa galaktyka”. Dlatego każdy sposób dotarcia z nią do młodego pokolenia jest wart czegoś znacznie więcej niż świeczki. Wydaje się, że Januszowi Wiśniewskiemu, który zrezygnował z mętnego mistycyzmu i intelektualnego mętniactwa oraz dętego patosu, to się udało.
Adam Mickiewicz – „Dziady”, Teatr Polski w Warszawie, reż., scenogr., kostiumy, reż. światła – Janusz Wiśniewski, muz. – Jerzy Satanowski, aktorzy: Jan Janga Tomaszewski, Jakub Kordas, Krzysztof Kwiatkowski, Wiesław Komasa i inni, prem. listopad 2019.