1 grudnia 2024

loader

Inflacja rządów

Fot. Donald Tusk - Facebook x KPRM

Podobno dożyliśmy do czasów powszechnej obfitości. Szczęśliwy naród ma nadmiar wszystkiego – poczynając od coraz wyższych uposażeń i emerytur, przez coraz droższe produkty spożywcze, aż do profesjonalnych i amatorskich kabaretów politycznych. Jako niemal zawodowy pesymista miałem krytyczny stosunek do tych radosnych informacji, ale ostatnie obronne manewry tych, którzy de facto przegrali wybory, przekonały mnie, że na niektórych odcinkach dobrobytu rzeczywiście osiągamy światowe rekordy. Inflacja ma bowiem u nas pozytywny wpływ na gospodarkę i dotyka nie tylko dóbr materialnych, ale także super-obywateli sprawujących rządy. Udało nam się doprowadzić do stanu, w którym mamy jednocześnie trzy rządy. Wprawdzie jeden z nich jest już formalnie zdymisjonowany i jeden jeszcze formalnie niepowołany i zaprzysiężony, ale wszystkie wywierają już wpływ na życie obywateli. Ten najstarszy i ten świeżo powołany, mają tego samego premiera i kilka tych samych osób, pełniących zaszczytne funkcje w samym rządzie, albo przy rządzie.

Spadają (o)ceny tytułów

Towarzysząca nam od dłuższego czasu inflacyjna atmosfera spowodowała, że niektóre związane z nią zjawiska na rynku towarowym zaczęły być widoczne także na innych rynkach – np. na rynku prestiżowych tytułów. Za dużo rządów pomnożyło nam ilość osób zajmujących stanowiska ministrów i wiceministrów — czyli najczęściej sekretarzy i podsekretarzy stanu, prezesów i wiceprezesów, przewodniczących itd. Zwiększona podaż tytułów powoduje, że stają się one mniej cenne w odczuciach „zwykłych” obywateli, ale w Polsce lubimy się tytułować i niektóre bardzo ważne osoby nadal ulegają tej modzie, a nawet się o to upominają. Twardo i bez uśmiechu przypominają urzędnikom i policjantom, że mają uprawnienia do określonego tytułu. To powoduje, że zagubieni w tytularnym chaosie dziennikarze zaczynają – na wszelki wypadek – wszystkich rozmówców tytułować ministrami. Także tych, którzy mają pełnić te funkcje tylko parę tygodni. Nieliczni protestują, ale większość reaguje z uśmiechem zadowolenia.
Polska tytułomania ma zresztą pewną charakterystyczną cechę, która od dawna budzi moje zdziwienie. W codziennych, międzyludzkich kontaktach, traktuje się właśnie tytuł ministra jako najważniejszy i najbardziej nobilitujący. Rozmówca może być profesorem „belwederskim”, zajmować nie tylko profesorskie stanowisko, ale otrzymać tytuł profesora w wyniku oceny opublikowanych prac naukowych. Jeśli powołują go na ministra – to można odnieść wrażenie, że natychmiast się o tym dorobku zapomina. Jest ministrem i to brzmi dumnie! A przecież jest zasadnicza różnica między tymi tytułami. Ministrem można być krótko – przestać się podobać zwierzchnikom, odejść wraz z upadającym rządem, albo rządem kończącym kadencję. A tytuł profesora, otrzymany w Belwederze z rąk Prezydenta albo, jak w PRL, Przewodniczącego Rady Państwa, jest dożywotni!

Cele opóźniania zmian

Czerpiąc natchnienie z doświadczeń niektórych polskich mężów stanu uwielbiających spiskowe teorie dziejów, zmuszałem ostatnio mój wyczerpany móżdżek do poszukiwania logicznego celu wytworzenia chaosu, polegającego na zaprzysiężeniu rządu, który nie ma szans na uzyskanie votum zaufania w sejmie – zamiast rządu, który jest przygotowany przez opozycję i ma takie poparcie. Celów takiego działania może być kilka, ale wydaje mi się, że dwa z nich zdołałem zrozumieć.
Pierwszym jest cel polityczny, wynikający z programowej niechęci do opozycji i prawdziwego lub udawanego przekonania, że wszystko, co ona robi, jest niepatriotyczne, szkodliwe dla kraju i obywateli i co najmniej zalotne w stosunku do znienawidzonej Rosji. Ten cel jest dostrzegany przez media od chwili ogłoszenia wyniku wyborów. Nic dziwnego – ma oparcie w toczącej się za naszą granicą wojnie rosyjsko – ukraińskiej. Polki i Polacy są przekonani, że winę za rozpętanie tej wojny ponosi wyłącznie agresywna Rosja, a właściwie Prezydent Rosyjskiej Federacji, cieszący się tam ponadnormatywnym autorytetem. Inna sprawa, że polskie media niemal nie publikują rosyjskiej argumentacji, więc nasze poglądy na przyczyny tego konfliktu mogą być nieco ułomne. A jak się dowiadujemy, że ukraińska straż graniczna nie wypuszcza z kraju umówionego na spotkania w USA swego byłego prezydenta (Poroszenki), to czysty obraz przyczyn tej wojny zaczyna mieć rysy.

Drugi cel: bałagan

Sądzę, że drugim celem opóźniania faktycznej zmiany władzy, jest tworzenie warunków do narastania bałaganu i utrudniania pracy nowej ekipie rządowej. Każda zmiana szefów, zwłaszcza wieloszczeblowa, powoduje zakłócenia w działaniach podległego personelu, przesunięcia kompetencji, trudności „docierania” współpracy. Nowi szefowie niemal zawsze chcą mieć blisko siebie kilku ludzi, których dobrze znają i do których mają zaufanie. Nawet przy skrajnej łagodności chcą się też stopniowo pozbyć się takich pracowników, których znają i nie lubią, albo których nie znają, ale otrzymują informacje, o ich częstej nielojalności lub niesprawności.

Czym dłużej trwają takie organizacyjne i kadrowe manewry i czym bardziej dotyczy to ośrodków władzy państwowej, tym większy powstaje bałagan, rośnie liczba błędnych decyzji i niezadowolonych obywateli, psuje się opinia o nowej władzy w społeczeństwie.
Mam nadzieję, że niedawne zapewnienia Prezydenta RP, że nic nie będzie już opóźniał, zostaną potwierdzone na początku drugiej dekady grudnia br. Jeśli nowy rząd, dowodzony przez Donalda Tuska, będzie potrafił utrzymać atmosferę i styl wprowadzone przez nowego marszałka sejmu Szymona Hołownię – to spojrzę bardziej optymistycznie, nie tylko na moją krótką przyszłość.

Tadeusz Wojciechowski

Poprzedni

Sondaż CGTN: 91,4% respondentów z całego świata docenia wkład Chin w walkę ze zmianami klimatu

Następny

Niedziela na Głównym