Taka okazja zdarza się raz w życiu, więc tym razem na obchody 11 Listopada postanowiłem wybrać się do Paryża, jako że to nie w Warszawie, lecz pod francuskim Compiègne dokonał się 100 lat temu najważniejszy akt wojskowo-polityczny w Europie. Liczyłem na – zamiast hałaśliwego i cuchnącego dymem rac tzw. „Marszu Niepodległości” w Warszawie – wspaniałą, barwną defiladę na Polach Elizejskich i na wysłuchanie „Marsylianki”, ale Emmanuel Macron zrobił mnie w konia i defiladę odwołał.
Początkowo brałem pod uwagę wyjazd podCompiègne, kilkadziesiąt kilometrów od Paryża, gdzie 100 lat temu, w położonym o kilkanaście kilometrów od tegoż Compiègne lasku Rethondes, rozciąga się tzw. Clairière de l’Armistice, rodzaj rozległej, wybetonowanej i ozdobionej pomnikami polany, swoiste mauzoleum, gdzie 11 listopada 1918 roku, w wagonie kolejowym, Niemcy podpisali przed marszałkiem Francji Ferdynandem Fochem akt kapitulacji kończący Wielką Wojnę 1914-1918, nazwaną później I wojną światową. Jednak okazało się, że dostanie się tego dnia do tego historycznego miejscu będzie niemożliwe, jako że będą tam pan prezydent Francji i pani kanclerz Niemiec Angela Merkel, więc teren zostanie tak szczelnie otoczony przez policję, że mysz się nie przeciśnie. Na krótko przed odlotem do Paryża dowiedziałem się także, że spodziewanej przeze mnie wojskowej defilady nie będzie. Prezydent Macron, zwany tu złośliwie „małym Napoleonem”, uzasadnił swoją decyzję o rezygnacji z niej względami – powiedzmy – psychologicznymi. Uznał bowiem, że defilada zwycięstwa byłaby niepotrzebną formą upokorzenia Niemców. Wydała mi się ta argumentacja trochę dziwna, jako wyraz nadmiaru poprawności historycznej i zbytek delikatności, bo to ostatecznie Niemcy wywołali tę straszliwą wojnę, ale cóż było robić…
Akademia w Champagne-sur-Seine
W przeddzień rocznicy nadarzyła się okazja osłodzenia sobie tego rozczarowania. W niewielkim podparyskim, sennym miasteczku Champagne-sur-Seine, w departamencie Seine et Marne, w którym zamieszkałem, w miejscowym ośrodku kultury odbyła się otwarta dla wszystkich chętnych lokalna, uroczysta akademia rocznicowa. Typową salę kinowo-widowiskową wypełniła, prawie w całości, publiczność na ogół w wieku 50 plus. Na scenie zainstalowano skromną scenografię w postaci płóciennych worków i drewnianych skrzynek „na amunicję”, rekwizytów nawiązujących do akcesoriów wojennych, do okopów. W tle wyświetlano fragmenty archiwalnych kronik z pól bitewnych. Aktorzy-amatorzy odczytywali fragmenty pisanych na froncie listów żołnierzy do bliskich, miejscowy chór damsko-męski śpiewał smętne chorały ku czci poległych, a dla kontrapunktu zaserwowano też serię wesołych, dziarskich piosenek ludowych ze słynną „La Madelon” (taki odpowiednik naszej „Przybyli ułani pod okienko…”) na czele, odśpiewanych przez solistkę Karin w kaszkiecie à la Gavroche. Co znamienne, w „La Madelon” wokalistka opuściła zwrotkę opiewającą chwałę wodzów walczącej Francji („Joffre, Foch et Clemenceau”). Niejaka „depersonalizacja” tej wojny, unikanie kultu ówczesnych wodzów i położenie akcentu na udział i cierpienia zwykłych ludzi był charakterystycznym rysem klimatu tych obchodów. Zwykli, anonimowi żołnierze, a nie marszałkowie, generałowie czy ministrowie spoglądali też z okładek okolicznościowych, historycznych magazynów. Na wspomnianej akademii było też kilka krótkich oficjalnych przemówień, podziękowań, a w hallu po uroczystości czekał na widzów skromny poczęstunek w postaci szampana, napojów i słodyczy.
A nazajutrz…
Nazajutrz rano ruszyłem do Paryża, w nadziei, że coś jednak da się uszczknąć z oficjalnej uroczystości pod Łukiem Triumfalnym przy placu Charles de Gaulle – Étoile, gdzie ustawiono wielkie namioty dla oficjeli i akredytowanych dziennikarzy oraz fotoreporterów. Nic z tego. Plac szczelnie odgrodzono metalowymi barierkami i to z dużym zapasem przestrzeni. Media mówiły o Paryżu jako o „mieście-fortecy”, jako że poza prezydentem USA Donaldem Trumpem przybył tu m.in. także prezydent Rosji Władimir Putin. Zrobiłem w deszczu rundę wokół barierek, a potem jak niepyszny wróciłem na Pola Elizejskie, udekorowane trójkolorowymi flagami i naszpikowane uzbrojonymi funkcjonariuszami policji i wojska. Jedyne, co udało mi się zobaczyć, to „Bestię”, limuzynę full wypas wiozącą Trumpa w otoczeniu licznej obstawy, a jedyne co usłyszeć, to dalekie odgłosy odegranej „Marsylianki”. Moja paryska przyjaciółka, z Polski rodem mówi, że ta skłonność do izolacji uroczystości, które na zdrowy rozum powinno się zorganizować dla szerokiej publiczności, a nie dla zamkniętej elity, jest jednym z rysów prezydentury Macrona, o którym mówi się tu jako o człowieku bardzo apodyktycznym, aroganckim, o skłonnościach dyktatorskich.
„Trump c’est la guerre”
I właśnie Trumpowi „poświęcona” została antytrumpowa manifestacja przy placu Republiki, na którą przemieściłem się z Pól Elizejskich, nie bez trudności, bo pozamykano szereg stacji metra. Hasło manifestacji brzmiało: „Trump = guerre” (Trump równa się wojna) i trzeba przyznać, że nie była ona liczna. Nad placem, tuż obok pomnika-posągu Republiki unosił się wielki, barwny balon przedstawiający karykaturę Trumpa, z charakterystyczną, żółtą grzywą, jako bobasa w pieluszce podpiętej agrafką. Ta manifestacja została jednak zdominowana przez ciemnoskórych imigrantów, którzy podkręcając animusz afrykańskimi rytmami wygrywanymi na bębnach domagali się praw, „papierów” i mieszkań.
Paryż paryżanom – ofiarom wojny
Rozczarowanie brakiem dostępu do głównej uroczystości oficjalnej zrekompensowałem sobie uczestnictwem w wieczornej uroczystości pod murem cmentarza Père Lachaise od strony bulwaru Ménilmontant. Poświęcona ona była paryżanom, ofiarom Wielkiej Wojny, w sumie 94.415, głównie żołnierzom, którzy zginęli na froncie, choć podczas niemieckich bombardowań stolicy, choćby w marcu 1918 roku zginęli także cywile, między innymi kilkudziesięciu uczestników nabożeństwa w kościele Saint Gervais – Saint Protais. Na 280 metrach muru cmentarza umieszczono tablice-panneau z nazwiskami ofiar, a całość, na czas uroczystości, podświetlono „tricolore” (barwami Francji) i zapalono znicze. Na telebimie wyświetlano fragmenty archiwalnych kronik wojennych, pojawił się też aktor odczytujący na tle tablicy fragmenty frontowych listów żołnierzy. Obecna była mer Paryża, Anne Hidalgo, ustrojona w trójkolorową szarfę, która przemaszerowała wzdłuż muru, a także obok mnie, na wyciągnięcie ręki. Orkiestra wojskowa zagrała „Marsyliankę” i „Le Chant du Départ” (pieśń wymarszu z 1792 roku). Licznie zgromadzeni paryżanie, mimo deszczowej pogody, ze wzruszeniem uczestniczyli w tej skromnej, ale przejmującej uroczystości.
Atmosfera zadumy
To co uderzało w tych francuskich uroczystościach, to atmosfera zadumy i – choć była to rocznica militarnego zwycięstwa nad Niemcami – brak akcentów buńczucznych, tyrtejskich, bojowych, silnie nacjonalistycznych. Ci, którzy mają Francuzom za złe ich „brak waleczności” w roku 1940 powinni pamiętać, że w czasie bezsensownej I wojny, toczonej głównie w monstrualnym błocie okopów nad Marną i pod Verdun, zginęło ponad półtora miliona młodych, francuskich mężczyzn. Była to straszliwa hekatomba, której ślady w postaci cmentarzy, tablic i pomników można napotkać w większości francuskich miast, miasteczek i wsi. Doświadczenie la Grande Guerre usposobiło Francuzów sceptycznie do walki, choć już kilkanaście lat po drugiej wojnie światowej zaplątali się w brudną, kolonialną wojnę w Algierii.
Francja zrobiła swoje, Francja może odejść
A co we Francji poza uroczystościami rocznicowymi? Robi ten kraj, nie od dziś, wrażenie zmęczonego, przygaszonego. Przejawów dawnej, galijskiej wesołości daremnie tu szukać. Mój przyjaciel-gospodarz, Polak zamieszkały na stałe na podparyskiej prowincji zwraca uwagę na obniżenie się ambicji ogółu Francuzów. Nie mają już poczucia, że są obywatelami mocarstwa i że przed ich krajem jest świetlana przyszłość. Standard życia nie rośnie tu już od dawna, ale że też gwałtownie nie spada, a już dawno usytuował się na dość wysokim poziomie, więc ludzie żyją sobie na ogół dostatnio, choć bez fajerwerków. Wokół tematu ekonomicznej, politycznej, duchowej kondycji Francji obecnej powstało już sporo artykułów i książek, w tym proza powieściowa Michela Houellebecqa. Można było w nich natrafić na takie tytuły jak „Francuskie samobójstwo” Erica Zemmoura czy na frazę „Francja zrobiła swoje, Francja może odejść”. Te wymowne sformułowania nawiązują właśnie do owego, wyraźnego w dawnej, „słodkiej Francji” klimatu swoistej dekadencji i przekonania, że Francja nie jest już tą dawną cywilizacją, która przez mniej więcej trzy stulecia promieniowała na cały świat w sferze kultury, sztuki, filozofii czy obyczajów, że ta jej dawna rola już się zakończyła, że nie jest już natchnieniem świata, w tym dla Polski. Także Paryż wydaje się nie mieć już dawnego splendoru i animuszu. Jest przygaszony, jak jego mieszkańcy. Próżno szukać dawnych, legendarnych elegantów i elegantek paryskich. W odróżnieniu od Polski, w której panuje skłonność do unowocześniania wszystkiego co się da, czy trzeba czy nie trzeba, tu dominuje rodzaj abnegacji. Słynne, uważane za prestiżowe muzeum wnętrz z XVIII wieku, Nissim de Camondo, wygląda jak prowincjonalna, przykurzona ekspozycja starych eksponatów, niedbale pilnowana przez znudzoną obsługę. Na dziedzińcu stoi sfatygowana latarnia z wybitą szybką, której najwyraźniej nikt nie kwapi się naprawić. Trochę mi te niedbałości i niedoróbki przypominają przykurzone zaniedbanie, charakterystyczne dla PRL. Nie jest to skojarzenie zupełnie pozbawione sensu, jako że pewien dowcipny Francuz określił kiedyś Francję jako „Związek Radziecki, któremu się udało”. Prowincja też jest smutnawa, spacerując przez kilka dni ulicami Champagne-sur-Seine zauważyłem, że za dnia i wieczorem jest pustawe. Odkąd zamknięto fabrykę, w której pracowało około 3000 ludzi, co rano na peronie małego dworca kolejowego smutni, zaspani ludzie czekają na pociągi do Paryża przez Melun, wiozące ich do pracy w metropolii, rzecz jasna. Wracają do swoich domów po kilkunastu godzinach, aby następnego dnia, z rana stawić się na peronie. A nadto, jak powiedział mój gospodarz, „ludziom niewiele się chce, zamykają się w domach”.
Vive la France!
A może to listopad, ten zły miesiąc dla Polaków, spowodował że zobaczyłem Francję smutną i zmęczoną? A może ten obraz jest nazbyt ponury, a przez to nie w pełni prawdziwy? Żeby jednak nie wyszło na to, że wyłazi ze mnie zadufany Polak, dodam, że jest we Francji sporo rzeczy, które można byłoby przenieść do Polski, choćby system transportu publicznego, dobrze zorganizowany, tani i przyjazny ludziom. A także prężne, markowe branże przemysłowe, których możemy tylko pozazdrościć i państwo, które mimo trudności nie jest „teoretyczne”. Mimo objawów pewnego rozprzężenia, ten kraj nadal ma silną, wypracowaną przez stulecia, pozycję w Europie oraz poziom życia, do którego jeszcze sporo nam brakuje. A poza tym na wystawach paryskich księgarń dominuje wielka klasyka, a nie jak w Polsce, współczesna tandeta. A zatem, mimo wszystko: Vive la France!