
Dziś przyznawanie się do jakichkolwiek związków z Żydami grozi bojkotem towarzyskim młodych, lewicowych środowisk. Hejtem i wyzwiskami w Internecie. Ale prawdzie trzeba dać świadectwo. Przeszłość, nawet najbardziej bolesną, trzeba rozliczyć.
Żydem latającym zostałem z chciwości. Typowej, bo polskiej.
Namówił mnie do tego narodowo–patriotyczny szołmen Wojciech Cejrowski. Był wtedy gwiazdą „WC Kwadransa”, pierwszego hardcorowego prawicowego programu telewizyjnego.
Za liczne obelgi pokochano go na prawicy i w seminariach duchownych. Znienawidzono w liberalnym centrum i na lewicy wszelkiej maści.
Ja, po dziesięciu latach redagowania tygodnika „Nie” i czterech latach posłowania, byłem znanym „bijącym sercem lewicy”. Czasem przywalającym.
Nic dziwnego, że reżyser Paweł Pitera wpadł na szatański pomysł. Chciał połączyć mój lewicowy żar z wrzącą cejrowską wodą święconą. Stworzyć publicystyczną mieszankę wybuchową, która rozsadzi ramy dotychczasowych form telewizyjnych.
Rewelacyjny tok–szoł pod tytułem „WC – GADZINA”.
Ale mikstura nie wystrzeliła. Nie zaiskrzyło między nami. Nadawaliśmy na innych falach. Telewizyjną gwiazdą nie zostałem, co zapewne zauważyliście.
Zostałem za to Żydem. Szczególnym, bo bywałem nim jedynie po oderwaniu się od polskiej ziemi. Tej, której Ślimak z „Placówki” nie chciał sprzedać Niemcom, gorzej dziś od Żydów na prawicy notowanych.
Zostałem, bo przy okazji pogaduchy o podróżach, ekspercki Cejrowski poradził mi, abym przed każdym lotem zagranicznym zamawiał jedzenie koszerne. Bo dania koszerne serwowane w klasie ekonomicznej są większe i smaczniejsze od chrześcijańskich.
Kiedy byłem młodym posłem hej, często latałem na posiedzenia plenarne i trzech komisji Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. Tam przez lat sześć pracowałem.
W Sejmie bilety kupowało mi Biuro Spraw Międzynarodowych.
Ponieważ Sejm zarządzany był wtedy przez lewicowych marszałków, to nakazano kupować mi bilet najtańszy, klasy najniższej. Bo polski poseł za samo oderwanie się od ziemi krwią przodków skąpanej wszystko zniesie.
Zachęcony przez Cejrowskiego udałem się do BSM i poprosiłem o dopisanie do znanych tam mych biletowych preferencji, czyli „miejsce przy oknie, ale nie na skrzydle”, dodatkowego wymagania: „Kosher meal”.
Nie przypuszczałem, że jeden krótki zapis tak radykalnie zmieni mój pasażerski los.
Do tej pory, przycupnięty pod oknem, wtopiony w zaległe lektury, albo w widok za oknem, mogłem niezauważony dolecieć nawet do Hongkongu.
Teraz po osiągnięciu wysokości przelotowej, rozlegało się w samolocie donośne pytanie najważniejszej stewardesy: „Który z pasażerów zamawiał jedzenie koszerne?”
I wtedy wszystkie pasażerskie rozmowy nagle cichły. A spod okna wysuwała się moja pazerna rączka. Potwierdzająca zamówienie.
Czułem na niej nie tylko uśmiech ulgi stewardesy, bo szybko i bezproblemowo zlokalizowała ukrytego pasażera–Żyda, ale też palące spojrzenia wszystkich współpasażerów siedzących wokoło.
Od tych ciekawych, jak wygląda „koszerny” Żyd, poprzez zimne, karcące mnie za notoryczne niedotrzymywanie kilkuset rezolucji ONZ przez państwo Izrael i obwiniające mnie za liczne zbrodnie na narodzie palestyńskim.
Aż po spojrzenia pełne przerażenia. Bo jawny Żyd na pokładzie nieżydowskiego samolotu bywa postrzegany jak biblijny Jonasz na statku. Wieszczy katastrofę.
Potem odczuwałem recydywy takich spojrzeń, kiedy wędrowałem do położonej w ogonie samolotu toalety. Zdziwione też, że ten zdemaskowany już koszerny nie ma oznak stereotypowego żydostwa. Nawet rachitycznych pejsów.
Ale potem rozpoczynało się łechtanie mojego, nadal gojowskiego, ego. Abonent koszernego żarcia jest w samolocie, nawet w arabskiej klasie ekonomicznej, traktowany z najwyższą atencją. Lepiej niż wegetarianin, nawet niż rozkoszne dziecko.
Pierwszy niż wszyscy inni dostaje pakiet z posiłkiem. W gustownym pudle starannie opieczętowany rabinackimi certyfikatami.
Urocze i przeszkolone na wypadek kontaktu z żydowskimi, religijnymi ortodoksami, stewardesy uniżenie pytają, czy mogą mi podgrzać przygotowane w pakiecie danie do podgrzania. Bo jako ortodoksyjny ortodoks mogę nie życzyć sobie ich dotyku.
Jak spodziewacie się, zawsze wybierałem status nieortodoksyjnego. Ależ podgrzewaj i dotykaj, zachęcałem wystraszone moim statusem stewardesy. W moim pakiecie koszernych wartości nie było mowy o złym dotyku stewardes.
Ze zdziwieniem, a potem najwyższym zachwytem zauważyłem, że stewardesy bez zdziwienia i najmniejszego gestu dezaprobaty przyjmują moje początkowe nieśmiałe zamówienie na dwa szybkie koniaczki i dwa wolniejsze wina.
A potem elegancko donoszą kolejne zamawiane drinki, chociaż mam bilet klasy ekonomicznej, i tyle płynów wedle taryfy i firmowych zwyczajów nie należy się. Ale status człowieka religijnego wpisanym koszernym kodem dodawał mi szacunku godnego pasażera klasy premium.
Stewardesy wszystkich linii dbają o poprawność polityczną i mają zakodowany respekt dla wielokulturowości. Po licznych szkoleniach, wiedzą zapewne, że w tym zglobalizowanym świecie bywają różne formy modlitwy w przeróżnych religiach. W japońskich świątyniach sintoistycznych zgromadzona tam sake ma moc oczyszczającą dusze.
Zapewne nabożność, z jaką oddawałem się utylizacji przynoszonych płynów, sprawiała, że każdy mój łyk nabierał w ich oczach modlitewnego charakteru.
I na tym mój kontakt z koszernością mógłby się w przestworzach skończyć. Niestety do drinków dostawałem też pakiety koszernego żarcia. Jak obowiązkową zakąskę w knajpach Polski Ludowej.
Pakiety tak pokaźne, że trudno było je od razu wyrzucić. Jeść to musiałem, bo nienawidzę marnowania żywności. Tak mnie w domu wychowano.
Oczywiście, niektóre zestawy dawały się nawet zjeść bez dłuższej modlitwy wstępnej.
Zapamiętałem menu firmowane przez grand rabina Paryża monsieur Messasa. Jego baranina w sosie pomidorowym z kluseczkami nie odbiegała wyglądem ani smakiem od najlepszych dań laickich.
Spokojnie zjadałem koszerne papu polecane przez rabina Wiednia wykorzystującego gojowskie smaki firmy Trześniewski.
Rewelacyjny był łosoś w sosie miętowym podawany przez rabina Rabatu, a na deser jego koszerne marokańskie makaroniki.
Latać się chciało z daniami sygnowanymi przez rabina Mediolanu. Już sam design jego pakietu bił po gałach włoskim glamurem.
Ale ciężko było być Żydem wylatując z warszawskiego Okęcia. Tam koszerny monopol miała firma prowadzona przez rabina z Antwerpii. To, co oferował swoim jeszcze wierzącym braciom i siostrom, przypominało najczarniejsze chwile radzieckiego Aeroflotu.
Zawsze twardy, jak kiedyś Ari Szaron, gotowany kurczak. Podawany ze zbrylonym ryżem. Gdyby tak ugotowany ryż dostał Żyd Japończyk, od razu popełniłby rytualne samobójstwo!
Nie był to koniec gastronomicznych tortur. Do antwerpskiego pakietu obligatoryjnie dodawał on koszmar dzieciństwa każdego wrażliwego gojowskiego chłopca. Rozgotowaną marchewkę!
Jak człowiek może człowiekowi zgotować taki los? Tak ohydny posiłek!!!
Zapewne ten antwerpski rabin musiał być ukrytym ortodoksyjnym antysemitą! On nawet pasztet łososiowy faszerował gotowaną marchewką!
Hara zupełna. Puc nie rabin, zwykły szmok.
Przecież od takiego gotowania wszystko się może w człowieku zagotować. Fuj, fuj, fuj!!!!! Hara szel ha haim!
W Polsce, jak wiecie, nic się długo nie ukryje, a zwłaszcza głęboko skrywane żydostwo. Nawet to latające.
Do czasu spotkania z Cejrowskim byłem w Sejmie, pomimo mej niekwestionowanej inteligencji, pracowitości i wyrafinowanego poczucia humoru, uznawany za stuprocentowego Polaka.
Nawet mój nochal, sterczący jak klamka od rzymskokatolickiej zakrystii, nie wpisywał mnie na obficie kolportowane w naszym kraju listy posłów–skrytych Żydów.
Nawet praca u jawnego Żyda Urbana nie obrzezała mi polskości.
Jednak liczne i cykliczne bilety z jednoznacznym kodem „kosher” szybko upubliczniły się. Sprawiły, że stałem się obiektem stałego i szczególnego zainteresowania narodowych, patriotycznych rzymskich katolików.
Najpierw przekazywano mi plotki i pogłoski. Potem dostawałem kopie krążących po parafiach religijnych pisemek.
Bywałem w nich już nie tylko najgorliwszym niszczycielem narodu polskiego i Kościoła katolickiego. Do długiej listy znanych mi obelg dodawano nowe. Byłem koszernym pomocnikiem Urbana, a nie jak wcześniej jego szabesgojem. Zostałem też ujawniony jako „wychowanek Aleksandra Kwaśniewskiego, czyli Ariego Stolzmana”.
Tak to z parlamentarnego wybrańca narodu polskiego wpychano mnie do narodu przez boga wybranego.
I pewnie załapałbym od takiej huśtawki ziemia–powietrze modnego wtedy psychodoła, gdybym nie podzielił się tymi strapieniami ze znajomymi żydowskimi Żydami.
Ci zaśmiali się po rabinacku, a potem zgodnie stwierdzili, żem tachat i polecili mi dentystę z Milanówka. Jedynego wówczas, który potrafił rozwiązać tożsamościowe problemy, cięciem godnym brzytwy Ockhama. Ze znieczuleniem miejscowym.
Do Milanówka, aby zostać też Żydem lądowym, nie dojechałem.
Bo w maju 2003 roku zostałem też posłem–obserwatorem Parlamentu Europejskiego. Obserwując parlament nie zarabiałem tyle co dziś eurodeputowani, ale zyskałem prawo do lotów na europejskim poziomie.
Prawo do kupowanych mi przez służby Parlamentu Europejskiego biletów na poziomie first class i business class. Z stosownym dla tych klas serwisem gastronomicznym. Nawet na tak banalnych trasach jak Warszawa–Bruksela, czy Warszawa–Strasburg.
I patrząc wtedy na naszą ziemię już z wyższej classowo perspektywy, dostrzegłem, że zbyt pochopnie sprzedawałem swą polskość.
To prawda, że moje użydownienie się dawało mi w economy class większą gramaturę żarcia i pojemność modlitewnych płynów. Lepszy gastronomiczny status.
Ale już w business class ortodoksyjnym Żydem nie opłaca się być. Tam porcje laickie większe są, smaczniejsze i w lepszym wyborze niż te koszerne. Trunków tam też nie wydzielają.
Wtedy przestałem zamawiać koszerne jedzenie.
Wtedy też zauważyłem, że w samolocie, tak jak w ogóle w życiu, od poziomu business wszelka religijność i ortodoksja nie ma już większego znaczenia. Bo nie ma tam statusowych różnic wobec reprezentantów różnych religii i narodów.
Zauważyłem też, że polityczne szczucie na inne wyznania i narodowości skuteczne bywa w klasach niższych ekonomicznie.
W wyższych klasach premii za „prawdziwą” wiarę, ortodoksję, narodowość i rasę nie dają.
Tak to brukselska biurokracja, fundując mi wyższą klasę ekonomiczną, ocaliła moją zagrożoną polską substancję narodową. I ostatecznie przywróciła mnie na polskości łono.
PS. Więcej w Tygodnik NIE









