To nie tylko historia Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata. To także opowieść o najważniejszym salonie literacko-towarzyskim PRL-owskiej Warszawy. O piekle i niebie bohemy pod ich władaniem.
„Z kim tak ci będzie źle jak ze mną?” Remigiusza Grzeli czyta się nieledwie jak kryminał, mimo że to literatura faktu, reportaż literacki powstały po lekturze i żmudnej selekcji setek stron wspomnień, listów, książek, po dziesiątkach rozmów i przewertowanych rocznikach czasopism. Tak powstał fascynujący fresk o przemożnym wpływie, jaki wywierali Jędrusik i Dygat na siebie nawzajem i na tzw. środowisko. On jako mentor i przewodnik duchowy, Ona jako wyrocznia emocjonalna i szafarka smaku. On, uznany pisarz, ona debiutantka, stawiająca pierwsze kroki. Oboje połączeni gorącym uczuciem na zawsze.
To był związek otwarty, choć żądający wyłączności, w którym przygodni, krótkodystansowi i długodystansowi przyjaciele i przelotne przyjaciółki ich obojga odgrywali ważne role, ale najważniejsi pozostawali dla siebie oni sami. Oboje uwodzili świat i pragnęli być uwodzonymi.
Początkowo to On lepił Kalinę, która dopiero wychyliła się z kokonu krakowskiej szkoły teatralnej i była u progu swoje drogi. Modelował ją na polską Marylin Monroe, co wielu miało mu za złe, a niekoniecznie podzielała sama Kalina. Wolała być Polly z „Opery za trzy grosze” (reż. Konrad Swinarski, Teatr Współczesny, 1958), Holly Golighttly ze „Śniadania u Tiffaniego” (reż. Jan Biczycki, Komedia, 1965), kobietą z żebra, dla niepoznaki nazywaną Żebrowską w obsadzie Kabaretu Starszych Panów (TVP, 1960), czy dziewczyną z ujmującym uśmiechem oświadczającą wszystkim mężczyznom, że są piękni w „Apollu z Bellac” (reż. Adam Hanuszkiewicz, Teatr TVP, 1961). Ale to on trzymał władzę, wyznaczał hierarchie, powoływał do nieba albo strącał do piekła. Kto dostał zaproszenie do Dygatów, ten się liczył. Komu odmówiono wstępu, wypadał z gry. Dygatowi się nie odmawiało.
Grzela zgromadził na ten temat wiele dowodów, mogę dorzucić i następny. W naszej książce „Seksmisja i inne moje misje” Olgierd Łukaszewicz z dumą wspomina zaproszenie do Dygatów. Ledwo opierzony „gwiazdor” przestępował próg wtajemniczenia:
„Byłem zaproszony do państwa Dygatów. Pamiętam, kiedyś dostąpiłem honoru, aby oglądać mecz piłki nożnej w doborowym towarzystwie – w pewnym momencie wychyla się do mnie Stanisław Dygat i mówi: Panie Olu, a czy pan orientuje się w zasadach tej gry? Coś wyczuli, że ja nie bardzo. Kopią jakąś piłkę i… (…). Dygat miał bystre oko i zauważył moją nieczułość na piłkarskie emocje. Bo mnie tak naprawdę zajmował teatr”. Ale i tak mecz oglądał, bo przecież w takim towarzystwie to zaszczyt.
Dygat pieszczotliwie zwany Stasiem, olbrzym prawie dwumetrowy rządził miękko, ale nieugięcie. Lepiej było mieć się na baczności. „Poddawali mu się bez słowa. Był jak filuterny demiurg – pisze Remigiusz Grzela – a przebywanie z nim było jak wejście do nieba”. Ale trzeba było zachować czujność: „Ostrożniejsi kochali go zza węgła, bojąc się, że spalą się w jego piekielnym świetle”.
Ich role się z czasem zmieniały: Jego blakła, Jej rosła. Wyprzedzała ją sława polskiego symbolu seksu, plotki i anegdoty z jej barwnego sposobu bycia. Budziła zachwyt i lęk. Barbara Krafftówna jędrnie opisywała ten stan rzeczy: „Wzbudzała paraliż. Szpilki jedenaście centymetrów, dekolt po same brodawki, piękna kobieta”. Nic dziwnego, że każde spotkanie z nią pozostawiało ślady. Niekiedy na całe życie. Krzysztof Kucharski, dziennikarz wrocławski i znany krytyk teatralny, swoją decyzję zajęcia się teatrem przypisuje Kalinie Jędrusik. W książce „40 lat WROSTJA. Po teatrze jednego aktora oprowadza Wiesław Geras” napisał tak:
„Wieczorową porą w październiku roku milenijnego 1966 do Piwnicy Świdnickiej pod wrocławskim Ratuszem zwabiła mnie aktorka. Aktorka absolutnie wyjątkowa, Kalina Jędrusik, którą wcześniej oglądałem tylko w telewizji i w kinie. Głównie w Kabarecie Starszych Panów… W podziemiach najcenniejszej budowli stolicy Dolnego Śląska przerobionych na młodzieżowy klub obejrzałem Ją w jednoosobowej sztuce wykrojonej z powieści Jacka Bocheńskiego Tabu”.
Adaptacja tej powieści była ostatnim z cyklu monodramów w reżyserii Jerzego Markuszewskiego zrealizowanych przez Studencki Teatr Satyryków – początek cyklowi dała Wieża malowana Wojciecha Siemiona (1959). Spektakl Jędrusik przeszedł legendy nie tylko jako jeden z 16 monodramów, które znalazły się w programie pierwszego festiwalu wrocławskiego w roku 1966, ale także z powodu… tapczanów. Aktorka nie wspomniała bowiem organizatorom, że niezbędny jest do spektaklu tapczan. Wystarczyło, aby Wiesław Geras pocztą pantoflową ogłosił, że potrzebny jest tapczan dla Kaliny Jędrusik, a po godzinie pod Piwnicą Świdnicką znalazło się już jedenaście tapczanów do wyboru. Taka była magia wielkiej gwiazdy, uważanej wówczas za uosobienie kobiecości.
Niektórzy krytycy grymasili, że „Tabu” to nie jest tekst dla Kaliny, ale Grzela uważa, że pasował jak ulał: „wydaje się tekstem wybitnie dobranym, jest o cenie, jaką płaciła Holly Golightly po tej stronie żelaznej kurtyny. O cenie, jaką płaciła Kalina”.
To prawda. Bocheński rozpatruje trzy przypadki zmagania się z tabu, które podejmuje kobieta powodowana gorącym uczuciem miłości, naruszającej obowiązujące normy. Właściwie to trzy kobiety, które noszą to samo imię, Dolores. Wybrankiem Dolores za każdym razem jest (inny) Diego. Ich uczuciowe zmagania toczą się w Hiszpanii w czasach, gdy szaleje Święte Officium, w okresie hiszpańskiej wojny domowej, a na koniec współcześnie.
Kalina Jędrusik jako mniszka, odziana w habit, opowiada o desperackiej ucieczce z klasztoru w góry, aby płonąć u boku kochanka i przeżywać katusze wyrzutów sumienia. Potem jako siostra miłosierdzia idzie jak ćma w objęcia rannego malarza, fanatycznego komunisty, który kocha bardziej partię niż nią, a na koniec w ponętnym szlafroczku, rozpamiętuje klęskę kobiety porzuconej przez żonatego mężczyznę.
To opowieści o miłości bezwzględnej, zaborczej, łamiącej przeszkody, ale i przynoszącej ofiary – w interpretacji Jędrusik to Dolores jest ofiarą, kobietą wykorzystaną i na koniec wzgardzoną. Każda z trzech Dolores inaczej reaguje na klęskę – mniszka szuka ratunku w osądzie Inkwizycji, sanitariuszka opancerza się się ironią, współczesna kobieta beznadziejnie czeka na powrót kochanka.
Maria Konwicka mówiła o Jędrusik: „To była bardzo wrażliwa kobieta, która schowała się za maską łamiącej tabu”. Monodram „Tabu” był jedną z jej masek, jedną z najbardziej intymnych. Może dlatego tak hipnotyzowała publiczność (zagrała go ponad 100 razy), a Krzysztof Kucharski po obejrzeniu „Tabu” zapisał: „Widziałem drżenie jej rąk, oczko na pończosze ze szwem i falujące piersi. Siedziałem przez prawie półtorej godziny w małej piwnicznej salce jak na szpilkach”.
Tę magnetyczną siłę oddziaływania zachowała Kalina Jędrusik do końca, nawet wówczas, gdy już straciła silny głos i dawny temperament, gdy prześladowała ją astma i paraliżowała tęsknota za przedwcześnie zmarłym Stasiem. Też przechowuję w pamięci jedną z takich chwil. Kiedyś, podczas przedstawienia „Lorda Clavertona” Eliota w warszawskim Teatrze Kameralnym (1985), Jędrusik tak wielkie wrażenie wywarła nie tylko na widzach (zwłaszcza męskiej części widowni), ale i na partnerze scenicznym, Mariuszu Dmochowskim, że przewrócił się jak długi. A że mężczyzną był potężnym, prawie jak Dygat, huku było co nie miara. I nie tylko huku. Tym swoim nieszczęściem „ugotował” aktorów i publiczność – pospołu wszyscy trzęśli się ze śmiechu przez kilka minut na czele Andrzejem Łapickim, który nie był w stanie wykrztusić następnej kwestii, choć słynął z tego, że to właśnie on wytrąca z powagi kolegów. Zresztą śmiali się najszczerzej w świecie sam poszkodowany i „winowajczyni” Kalina. Tak ich zapamiętałem: pękającego ze śmiechu olbrzyma z mądrymi oczami i kobietę, która zapomniała na chwilę o uciekającym czasie, tryskającą energią jak w pamiętnej scenie z Danielem Olbrychskim w „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy.
Takich anegdot można znaleźć sporo w książce Remigiusza Grzeli, choć autor nie jest kolekcjonerem anegdot ani też bezkrytycznym apologetą. W opowieści nie brak epizodów zasmucających, zdarzeń, o których lepiej byłoby nie pamiętać. Czuje się w niej „zapach czasu”. Autor nie ucieka od spraw trudnych ani zawikłanych, w tym od zawiłych porachunków rodzinnych i uzależnień politycznych, ale uchyla się od jakichkolwiek ocen. Nie stawia się w roli sędziego, wymierzającego sprawiedliwość opisywanemu światu i ludziom. Oddaje się pisarstwu z punktu widzenia „czułego narratora”, jak to lapidarnie ujęła w swoim wykładzie Noblowskim Olga Tokarczuk. Po prostu daje świadectwo prawdzie, z dyskretną sympatią dla swych bohaterów. Przy czym dba o mocną konstrukcję opowieści – całość zaczyna się do „Aktu drugiego”, czyli środkowej fazy związku Jędrusik-Dygat, potem następuje „Akt pierwszy”, czyli retrospekcja i wędrówka przez dzieje rodzin bohaterów i ich samych nim stali się parą, a na koniec następuje „Akt trzeci”, czyli zmierzch uczuć i życia. Bardzo misternie to jest zbudowane, z wielkim szacunkiem dla faktów i dbałością o piękno wywodu. Kto zechce, może tę opowieść czytać linearnie, czyli wedle numeracji aktów, od pierwszego do trzeciego.
Dobrej lektury na Nowy Rok, mimo że Janusz Głowacki twierdził, iż „żadna książka nie ma szans w zestawieniu z biustem Kaliny Jędrusik”.
Z KIM TAK CI BĘDZIE ŹLE JAK ZE MNĄ?. Historia Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata Remigiusza Grzeli, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2020.