Od dawna już chorował. Jego pożegnalną premierą w Teatrze Narodowym miało się stać przedstawienie Leny Frankiewicz Jak być kochaną wg Kazimierza Brandysa (2019). W kwietniu 2020 roku, w cyklu online „POECI POLSCY #kulturabezbarier” zainicjowanym przez aktorów Narodowego nagrał wiersz Cypriana Kamila Norwida Słuchacz.
To stosunkowo rzadko cytowany wiersz z 1876 roku, apostrofa skierowana do młodziutkiej pianistki, Olimpii Wagnerównej, ironiczny komentarz schorowanego poety o bezmyślnej publiczności niedoceniającej artystów. Krótki wiersz kończy dwukrotnie powtórzony, niemal tak samo brzmiący wers:
A Ty graj wciąż – i niech tańczą wokoło…
A Ty wciąż graj – i niech tańczą wesoło!
Skoro powtórzony, to zapewne dla wzmocnienia jego siły. „Zwięzłość niesłychana – oceniał znawca poezji Norwida Wacław Borowy – nadaje wierszowi charakter jakby jakiejś inskrypcji nakamiennej”. A więc słowa wyryte w kamieniu, pozostawione na pożegnanie. Norwid przywiązywał wielką wagę do słów ostatnich, do ostatnich gestów. Jerzy Łapiński, odwołując się do słów Norwida żegnał nas najważniejszym przykazaniem aktorskim: „A Ty wiąż graj”.
Sam grał nieprzerwanie ponad pół wieku, jubileusz półwiecza pracy artystycznej obchodził kilka lat temu.
Podczas tego jubileuszu Kazimierz Kutz, co przypomina na swojej stronie internetowej Teatr Narodowy, powiedział te słowa:
„Niewielkiego tego artystę nazywamy w środowisku „Łapką”. Łapka nie ma w ogóle „parcia na szkło”, zna swoje miejsce i jest pozbawiony kompleksów. Szlachetną, zawodową postawę łączy z wielkim człowieczeństwem. Niepozorny i czysty, Łapka jest bardzo skupiony na swojej pracy. Zdobył bardzo wysoką pozycję w Teatrze Wybrzeże, gdzie pracował przez trzydzieści lat. Z Gdańska ściągnął go do Teatru Narodowego w Warszawie dyrektor Jerzy Grzegorzewski. Łapka ze swoim charakterystycznym wyglądem szybko stał się ważnym elementem jego teatru. Dzisiaj Łapka wciąż jest aktorem potrzebnym. O ile uboższy byłby teatr bez Niego…”.
Wszystko to prawda. Nim jednak Jerzy Łapiński trafił do Teatru Wybrzeże terminował w Teatrze Ziemi Łódzkiej w niepoliczonych objazdach, a potem w Jeleniej Górze i Kaliszu. Kiedy przeszedł do Wybrzeża, szybko dołączył do czołówki aktorskiej tego teatru. Zagrał wiele pamiętnych ról – sam szczycił się, że zagrał wszystkich ojców w sztukach Gombrowicza. Jako Ignacy w „Ślubie” (w reżyserii Ryszarda Majora) grał, jak pisał Bogusław Wit „przede wszystkim niejako przeciwko swoim warunkom. Zastraszenie i harda pewność, to środki, którymi ten znakomity aktor stwarza swoją postać”.
Do dzisiaj widzowie pamiętają jego kreacje z Wybrzeża: Malvolia w „Wieczorze Trzech Króli” Szekspira, Biskupa w „Balkonie” Geneta (w reżyserii Ryszarda Majora), XX w „Emigrantach” Mrożka i Pana Jowialskiego w komedii Fredry (w reżyserii Marka Okopińskiego). To on był pierwszym polskim Odonem von Horvathem w „Opowieściach Hollywoodu” Christophera Hamptona w reżyserii Kazimierza Kutza i wzruszającym Willy’m Lomanem w „Śmierci komiwojażera” Arthura Millera w świetnym spektaklu Feliksa Falka. Stworzył, jak pisała Ewa Moskalówna, postać „świętego prostaczka, który stara się śnić swój dobry sen, aż do końca”.
Tymi rolami zdobył zasłużoną pozycję w teatrze, uznanie krytyków i miłość widzów, Nic dziwnego, że miał nawet „swój” fotel w teatralnym bufecie. Może było mu w Wybrzeżu zbyt dobrze, i dlatego niemal z dnia na dzień zdecydował się na ryzykowny wyjazd do Warszawy. Dla aktora z ugruntowaną pozycją taka zmiana miejsca bywa ryzykowna. Wchodził zresztą w okres kariery, kiedy na aktora zbliżającego się do sześćdziesiątki, nie czekają już główne role, ale epizody charakterystyczne. Wpisał się jednak znakomicie w zespół Narodowego, nie tylko jako tzw. aktor pożyteczny, ale wręcz niezbędny, w każdej nawet najmniejszej roli zaznaczający swoją obecność, wywierający wpływ na wyraz artystyczny przedstawienia.
Debiutował w stolicy jako – nomen omen – Aktor w „Nocy listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego (1997). Wkrótce przyszedł czas na
„Saragossę” Tadeusza Bradeckiego (1998, w reżyserii autora), sztukę o Janie Potockim i narodzinach jego nieśmiertelnej powieści, „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. Spektakl uwodził nie tylko intrygującym tematem, ale i rokokową bez mała formą, nawiązującą do szkatułkowej kompozycji Rękopisu. Inscenizator wykorzystał techniczne możliwości sceny (deus ex machina, zapadnie, efekty świetlne), sięgnął po środki farsy, opery i teatru jarmarcznego, dając widowisko barwne, o zmiennych nastrojach i rytmach. W tym wielowątkowym spektaklu przewodnikami byli Jerzy Łapiński jako Potocki i Teresa Budzisz-Krzyżanowska jako Don Belial. Łapiński ukazał dramat człowieka, borykającego się z własnym dziełem, które go bodaj przerosło, ale też błyszczał poczuciem humoru, okazując królewski dystans do świata i wielkopański gest.
Każdy sezon w Teatrze Narodowym przynosił Łapińskiemu nowe osiągnięcia. Nawet kiedy miał do wykonania zadania stosunkowo niewielkie, widzowie pozostawali pod ich wrażeniem. Nie pamiętam ani jednej roli, która by mu się nie powiodła. Koledzy potwierdzają, że był niezwykle pracowity. Zawsze przed czasem na próbach i przed spektaklami, Zawsze po „przepowiedzianej” roli. I zawsze z okropną tremą, która nie ustępowała z biegiem lat, ale której widzowie nie odczuwali.
Nawet w przedstawieniach przyjmowanych z zastrzeżeniami, mocno krytykowanych Łapiński wychodził obronną ręką. W „Żabach” Arystofanesa, którymi Zbigniew Zamachowski debiutował jako reżyser (2002), stworzył z wybitnymi partnerami błyskotliwe trio zgryźliwców. Spór o prymat w poezji między Jerzym Łapińskim-Ajschylosem i Ignacym Gogolewskim-Eurypidesem w obecności Igora Przegrodzkiego-Plutona stał się prawdziwym majstersztykiem aktorskim, rozpisanym na półtony, zawieszenia głosu, milczenie, wymowne spojrzenia. W niezbyt udanej „Balladynie” (2009) obronił się jako pełen poezji Skierka obok gamoniowatego Chochlika Andrzeja Blumenfelda.
Jeszcze lepiej wiodło się aktorowi w spektaklach reżysersko dopracowanych jak choćby Gormbrowiczowskich inscenizacjach Jerzego Grzegorzewskiego, w których nie mogło go przecież zabraknąć. W „Operetce” (2008), skrzącej się wyrafinowanymi pomysłami poetyckiego rysunku sytuacji i postaci wystąpił w roli Proboszcza, przesuwającego się zamaszyście po scenie, który przytrzymywał się wymownym gestem, jakby go bolały zęby. Niby drobiazg, ale budujący atmosferę. Tak jak jego Starzec z „Milczenia o Hiobie” (2013), pamiętający tylko, że jacyś źli ludzie zatłukli mu kota. Ale imienia kota już niepamiętający.
Łapiński posiadł umiejętność budowania postaci i jej przesłania w kondensacji. Tak było też w „Fortepianie pijanym” (reż. Marcin Przybylski, 2014), spektaklu opartym o pieśni Toma Waitsa. Pomysł spotkania na scenie aktorów dojrzałych a wielce doświadczonych scenicznie (Wiesława Niemyska, Jerzy Łapiński, Waldemar Kownacki), a także muzycznie (Anna Chodakowska, Jacek Różański) z utalentowaną, kipiącą energią młodzieżą aktorską, okazał się zwycięski. Wszyscy aktorzy namalowali niezapomniane postacie, pełne wewnętrznej prawdy i głębi, a razem stworzyli wibrującą atmosferę niepochwytnego święta muzyki. Kiedy jednak Jerzy Łapiński śpiewał, melorecytował Mały deszcz, kręcąc młynkiem, dreszcz chodził po plecach.
Z lekkością i wdziękiem prezentował się w repertuarze adresowanym do młodszego widza. Wystąpił w kilku epizodach w „Opowiadaniach dla dzieci’ (2007) według Isaaca Singera w reżyserii Piotra Cieplaka, przypominając, że jest mistrzem tworzenia postaci kilkoma kreskami – był m.in. przecudnie rozkapryszonym dzieckiem z wiatraczkiem z miną niewiniątka, ale także przebogatym kupcem, który chce żyć wiecznie i pławi się w piernatach. Równie poważnie potraktował swój udział w „Królowej Śniegu” Andersena (2015).
Właściwie każda rola Łapińskiego zasługiwałaby na podobny komentarz, bo nie było wśród nich ról puszczonych czy nieważnych. Dotyczy to także gościnnych występów w teatrach Krystyny Jandy (m.in. „Darkroom”) i nielicznych postaci w spektaklach telewizyjnych.
Ostatnią kreacją telewizyjną artysty była rola Pacjenta Starszego w „Inkarno” Kazimierza Brandysa (2018, reż. Lena Frankiewicz). Okazało się, że zapomniany tekst Brandysa to zastanawiający komentarz na temat człowieka, zagubionego w poszukiwaniu swojej tożsamości, mającego wiele kłopotów ze swoją wolnością i współżyciem z innymi. Mocne wrażenie sprawiała przestroga, którą rzucał pod koniec Pacjent Jerzego Łapińskiego: „Naprawdę chorzy są tam, poza kliniką. Nas gnębi wyobraźnia, ich fakty”.