8 listopada 2024

loader

JESZCZE O PENDERECKIM

Krzysztofa Pendereckiego godnie pożegnał już na tych łamach Krzysztof Lubczyński – ale o Pendereckim nigdy dość. Bo przecież w jego osobie kilka dni temu utraciliśmy najbardziej znanego i cenionego w świecie spośród żyjących polskich twórców, przy tym do końca tak obficie i tak wielostronnie aktywnego.

Był Penderecki jako artysta dziecięciem lat naszej kulturalnej i politycznej popaździernikowej odwilży, ostatnim już bodaj z gigantów, którzy tak wspaniale wdarli się wtedy na polski i światowy artystyczny Olimp i tak bardzo zaważyli na obliczu światowej sztuki, którzy współtworzyli ów złoty okres w dziejach polskiej dwudziestowiecznej kultury, jakim stało się popaździernikowe z górą ćwierćwiecze. Był to czas polskiej szkoły kompozytorskiej z Lutosławskim, Góreckim, Bairdem, Serockim, Kilarem, czas wzlotu polskiego teatru z Grotowskim, Kantorem, Swinarskim, Dejmkiem, czas polskiej szkoły filmowej z Munkiem, Hasem (któremu Penderecki napisał wtedy muzykę do „Rękopisu znalezionego w Saragossie”), Wajdą, Kawalerowiczem, Kutzem, czas Różewicza w poezji i dramaturgii (któremu Penderecki napisał muzykę do krakowskiej inscenizacji sztuki „Wyszedł z domu”).
Na drogi i losy polskiej i światowej twórczości kompozytorskiej Penderecki okazał najsilniejszy wpływ właśnie wówczas – w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, i to w sposób tyleż błyskotliwy, co paradoksalny. Za sprawą oszałamiającego jak na początkującego twórcę triumfu – zdobycia naraz trzech pierwszych nagród na prestiżowym konkursie Związku Kompozytorów Polskich w 1959 roku – w jednej chwili ulokował się wśród czołowych twórców muzycznej awangardy, zwłaszcza jeśli idzie o poszukiwania nowych efektów brzmieniowych; „stał się sławny tak nagle, jak żaden inny kompozytor w którejkolwiek epoce” – napisał o nim brytyjski muzykolog Keith Potter.
Wyjątkową pozycję, jaką w nowej muzyce zajął Penderecki, niebawem spektakularnie potwierdził głośny „Tren ofiarom Hiroshimy” na 52 instrumenty smyczkowe (1960). Ale, już z pozycji jednego z jej uznanych koryfeuszy, Penderecki wnet tę awangardę zakwestionował, w poszukiwaniu dróg komunikacji ze słuchaczem najpierw zwracając się ku tradycyjnym formom muzycznym (wspaniała Pasja według św. Łukasza z 1966 roku i o trzy lata późniejsza opera „Diabły z Loudun”), a potem radykalnie zmieniając sam język kompozytorski (powstały w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, a manifestacyjnie nawiązujący do idiomu romantycznego I Koncert skrzypcowy). Choć podobną doń drogę obrało wtedy wielu – w Polsce na przykład Górecki, Kilar czy Twardowski, w niejednym kręgu tego nowego Pendereckiego, nazwanego teraz „koniem trojańskim awangardy”, przyjęto z niejaką konsternacją; bezapelacyjne uznanie powróciło, gdy kompozytorowi udało się znaleźć frapującą syntezę starego i nowego, której symbolem dla mnie stała się opera „Czarna maska” według dramatu Hauptmanna.
Do dziś pamiętam w szczegółach wrażenie, jakie uczyniła jej polska prapremiera w Teatrze Wielkim w Poznaniu 25 października 1987 roku, przygotowana przez Mieczysława Dondajewskiego, z Ewą Werką w głównej roli Benigny; frenetyczna owacja unosząca się z widowni, na której zasiadła elita polskiego życia muzycznego (ja byłem tam jako ten od muzyki w Wydziale Kultury KC PZPR), trwała ponad kwadrans! Zaliczam to neoekspresjonistyczne w klimacie i języku muzycznym, upajające swą wyrafinowaną polifonią dzieło do najbardziej fascynujących oper ostatniego ćwierćwiecza XX wieku – wraz z „Martwymi duszami” Szczedrina, „Learem” Reimanna, „Duchami Wersalu” Corigliana, „Idiotą” Wajnberga. A z tego, co Penderecki napisał już w XXI stuleciu, bardzo silnie przemówiły na przykład skomponowane w związku z obchodami 200. rocznicy urodzin Chopina „Pieśni zadumy i nostalgii – Powiało na mnie morze snów” do tekstów poetów polskich.
Wielki erudyta, subtelny znawca literatury i sztuki, chłonął Penderecki i wykorzystywał inspiracje czy to muzycznej, czy filozoficznej lub literackiej natury, pochodzące z najróżniejszych epok i najróżniejszych kultur. Olbrzymi ilościowo jego dorobek jest tak różnorodny myślowo i formalnie jak różnorodne są okazy drzew z całego świata, sprowadzone i hodowane przezeń w arboretum w jego ukochanych Lusławicach. W centrum jego wielkiego muzycznego dzieła zdawał się przy tym zawsze pozostawać – niezależnie od takich czy innych werbalnych deklaracji – Człowiek i jego najwyższe wytwory: piękno i dobro. Nadawało to jego muzyce wymiar i wydźwięk bardzo uniwersalny; z uwagą też jej słuchano i ją komentowano na wszystkich bodaj kontynentach, wszędzie też Penderecki jako kompozytor (a także jako nader aktywny dyrygent) bywał nad wyraz pożądanym gościem, czego jednym z dowodów stały się zamówienia kierowane doń czy to z okazji 25-lecia ONZ, czy to 200-lecia Stanów Zjednoczonych Ameryki, czy to 850-lecia Moskwy, czy to 3000-lecia Jerozolimy. Na spływający z całego świata potok nagród i zaszczytów reagował nie bez satysfakcji, jednak ze szczególną intensywnością przeżywał zawsze sprawy polskie, i w swej muzyce („Polskie Requiem”!), i poza nią, zwłaszcza w momentach dla swego kraju przełomowych. Ale też bardzo dbał, by nie stać się tu czyimś bezwolnym instrumentem; w roku 1980 na prośbę Solidarności o uczczenie pamięci poległych stoczniowców natychmiast zareagował wstrząsającą „Lacrimosą”, lecz burzliwą jesienią roku następnego ponad uczestnictwo w zjeździe związku przedłożył podróż do Moskwy dla poprowadzenia tam XIV Symfonii Szostakowicza – jak sam mi mówił, nie chcąc, by nie dawszy sobą manipulować w przeszłości dozwolić na to teraz.
Jego odejście odnotowała większość najpoważniejszych tytułów prasowych na świecie; co prawda niektóre z nich w duchu epoki pop-kultury na pierwsze miejsce wysuwały epizody jego współpracy z gwiazdami muzyki rozrywkowej lub wykorzystanie jego kompozycji w głośnych filmach – „Egzorcyście” Friedkina czy „Lśnieniu” Kubricka. Z wydań, do których dotarłem, najgodniej pożegnał go „The Guardian” – bardzo obszernym i bardzo kompetentnym esejem cytowanego już tu Keitha Pottera, który pojawił się na internetowej stronie dziennika już w parę godzin po śmierci wielkiego kompozytora…

Tadeusz Jasiński

Poprzedni

Kadra ma wolne aż do września

Następny

48 godzin sport

Zostaw komentarz