6 listopada 2024

loader

Kultura, głupcy – bo ona obumiera

Kapsułki

Czy zauważyliście, że przygnieceni epidemią w realu i zalewani codziennie lawiną informacji oraz pseudoinformacji (także statystycznych) o jej przebiegu (już od samego nadmiaru ich codziennej dawki można się rozchorować), że epatowani gąszczem doniesień o problemach rozmaitych grup społecznych i zawodowych, emerytów, medyków, restauratorów, właścicieli klubów fitness, stoków narciarskich, nauczycieli itd., pouczani o potrzebie „noszenia maseczek, dystansie i dezynfekcji rąk”, zamęczani niemal codziennymi „konferencjami prasowymi” oficjeli rządowych etc. o perturbacjach (może trafniejsze byłoby słowo „blamaż”) z przebiegiem szczepień, prawie – podkreślam słowo „prawie” – niemal w ogóle nie słyszymy o kulturze, rozumianej zarówno jako kompleks instytucji zajmujących się jej upowszechnianiem i sprzedażą, jak i jako twórczość artystyczna czy kondycja duchowa zbiorowości?

Czy zauważyliście, że przygnieceni epidemią w realu i zalewani codziennie lawiną informacji oraz pseudoinformacji (także statystycznych) o jej przebiegu (już od samego nadmiaru ich codziennej dawki można się rozchorować), że epatowani gąszczem doniesień o problemach rozmaitych grup społecznych i zawodowych, emerytów, medyków, restauratorów, właścicieli klubów fitness, stoków narciarskich, nauczycieli itd., pouczani o potrzebie „noszenia maseczek, dystansie i dezynfekcji rąk”, zamęczani niemal codziennymi „konferencjami prasowymi” oficjeli rządowych etc. o perturbacjach (może trafniejsze byłoby słowo „blamaż”) z przebiegiem szczepień, prawie – podkreślam słowo „prawie” – niemal w ogóle nie słyszymy o kulturze, rozumianej zarówno jako kompleks instytucji zajmujących się jej upowszechnianiem i sprzedażą, jak i jako twórczość artystyczna czy kondycja duchowa zbiorowości? Czy zauważyliście, że jest ona – kultura – traktowana tak, jakby była sferą drugorzędną, nawet trzeciorzędną, marginalną? I że powiedzieć, że jest ona traktowana przez władzę po macoszemu, jak „hetka-pętelka” to nic nie powiedzieć? Czy słyszeliście o jakiejś „tarczy” finansowej dla kultury? A jeśli nawet, czy słyszeliście ze strony oficjeli władzy choć jedno publiczne odniesienie się do problemów „kultury”? Jeśli już, to po stronie władzy sytuuje się ono w kontekście jej wrogim, nieprzyjaznym, budzącym skojarzenie z groźną frazą o „odbezpieczaniu rewolweru” na dźwięk słowa „kultura”. I że trafniejsze byłyby tu słowa – dyskryminacja i pogarda? Swoją drogą – czy nie jest tak, że władzy PiS kultura nie tylko nie jest potrzebna (poza kulturą n a r o d o w ą w stylu IPN), ale jest przeszkodą i może bardzo było by jej na rękę takie jej przetrzebienie, by w końcu przestała przeszkadzać w tworzeniu „nowego, pisowskiego człowieka”? Niedługo upłynie rok od momentu zamknięcia, z powodów epidemicznych, teatrów, kin, sal koncertowych czy galerii sztuki. Po stronie władzy postulaty czy sugestie odnoszące się do ich otwarcia nie pojawiają się w ogóle, ze strony świata kultury presja jest bardzo słaba, co może wskazywać na poczucie braku siły przebicia po tej stronie, braku szans na skuteczne konkurowanie z silniejszymi branżami oraz poczucie bezsilności i rezygnacji. A przecież teatr czy kino funkcjonujące przy zastosowaniu niezbędnych rygorów sanitarnych nie stworzyłyby większego zagrożenia epidemicznego niż kościoły, które od początku epidemii są otwarte przy minimalnych ograniczeniach. Pytań jest wiele, a w tym takie oto, zasadnicze: Czy publiczność, odbiorcy kultury, nawet jeśli wrócą do starych okoliczności „sprzed pandemii”, wrócą dokładnie do tego, co było kiedyś? I czy wrócą te dawne uwarunkowania w skali większej niż tylko w wymiarze czysto ekonomicznym, czyli jako zysk z opłat za bilety? A może ta publiczność się zmniejszy, co pogłębi obecnie już zauważalny proces obumierania kultury? Czy problemy podejmowane przez wielkich autorów klasycznych czy współczesnych będą ważne dla widowni teatralnej sprzed epidemii i dla twórców? Czy cień pandemii odciśnie się na percepcji problemów uosabianych przez klasyków tragedii antycznej, Szekspira czy Dürrenmatta a także na problematyce dramaturgii współczesnej? Czy oglądając realizacje sceniczne (klasyczne czy współczesne), nie będą mieli poczucia, że stykają się z problemami zaprzeszłymi, że doświadczenie pandemii już na trwałe zmieni kształt i charakter problemów egzystencjalnych, że na trwałe zdezaktualizuje wiele fundamentalnych kwestii, a więc także kształt jej artystycznej ekspresji? Czy twórcy, doświadczeni pandemią, będą jeszcze stawiali pytania starym klasykom? A może „nowy świat” będzie trzeba mierzyć innymi miarami? Dodam, że te same pytania, choć w innych proporcjach, dotyczą widowni kinowej. Można, owszem, oglądać kino w internecie, choć czy to będzie jeszcze dawne kino? Jednak już teatr bez żywej publiczności zwyczajnie teatrem nie będzie. Rzecz jasna, literatura jako sztuka tworzona kameralnie, bez bezpośrednio spozycjonowanej publiczności czy muzyka, malarstwo i rzeźba jako sztuki asemantyczne, rządzą się innymi prawami, mniej niż teatr i kino podlegają regułom zbiorowej percepcji. Jednak i te dyscypliny nie będą wolne od poważnych dylematów, co do dalszej egzystencji, „po pandemii”.
Nie chcę mnożyć wariantów rozmaitych przebiegów zdarzeń, rozbierać ich na czynniki pierwsze, formułować sztywnych formuł. Nie mam danych naukowych, więc posługuję się tylko własną obserwacją i intuicją, a swoje uwagi zaserwowałem wybiórczo i nieco chaotycznie, bo przecież żyjemy w chaosie. Jedno jest pewne – twórcy kultury (a co za tym idzie i kultura jako taka) już doznali kolosalnych strat materialnych (strata dochodów ze sprzedaży biletów), a także duchowych, rozprzężenia, rozregulowania, „zamartwicy” pracy twórczej. Natomiast po stronie odbiorców kultury, publiczności, tych którzy materialnie „zaoszczędzili na wydatkach na kulturę”, już są ogromne straty duchowe, a w kolejnych rocznikach odbiorców będą jeszcze bardziej dotkliwe. Od przeszło roku nie mogą wybrać się do teatru czy kina, choć akurat kościoły są otwarte. To rozbiło stary paradygmat relacji i osmozy między twórcami a odbiorcami kultury. Nie będę udawał, że znam odpowiedzi na pytania, jakie zadane zostały w tym tekście, nie zamierzam się mądrzyć „po próżnicy” – po prostu je stawiam. Może będzie tak, że stara, rytualna widownia wróci do starych obyczajów i będzie zapełniać teatralne wieczory i „kawowe” antrakty, a może – przeciwnie – na dłuższą metę stara publiczność teatralna się wykruszy, a nowa nie zapełni teatralnych foteli w dawnym stopniu? A nawet jeśli zapełni, to będzie to już może zupełnie inna widownia? Można to już było zresztą zobaczyć podczas niedawnej uroczystości wręczenia dorocznych „Paszportów „Polityki”. Odbyła się ona on-line, bez udziału publiczności, co we mnie wywołało uczucie smutku, a oferta ze strony młodego pokolenia twórców nagrodzonych w różnych dziedzinach działalności artystycznej pokazuje, jak bardzo już zmienił się paradygmat kultury i jak bardzo różni się ona od tego, do którego byliśmy przez dziesięciolecia przyzwyczajeni. Pytań i wątpliwości jest bardzo wiele, odpowiedzi jeszcze brak.
Wiem tylko, że np. twórcy najstarszych generacji aktorstwa polskiego stracili już szansę na spokojne doczekanie twórczego dopełnienia swojego kresu i ich „wyautowanie” dokona się(już się dokonało)w trybie przyśpieszonym, w trybie stanu wyjątkowego.
Jakkolwiek jest i jakkolwiek będzie, stara kultura artystyczna, w tym teatralna, jest u swego kresu i warto zacząć kultywować ją jako składnik tradycji. Dwie wielkie wojny światowej XX wieku radykalnie ją zmieniły i chyba tak będzie i tym razem, bo ta pandemia ma wiele ze stanu wojny. Zatem to ostatni moment na taki zapis, bo – jak powiedział filozof Pedro Velasquez z „Rękopis znalezionego w Saragossie” Jana Potockiego/Wojciecha Jerzego Hasa – „niedługo wszyscy zaśniemy pośród niekończonej nocy”.
Dlatego jako kontynuację „Kapsułek pamięci” (poprzednie dotyczyły polityków) proponuję Państwu moje wspomnienia ze spotkań, z wywiadów z artystami, aktorami, reżyserami, pisarzami, poetami, rzadziej plastykami czy muzykami. Zacznę od aktorów „starej gildii”, środowiska niezwykle barwnego, zasłużonego dla kultury, środowiska, które właśnie – przez pandemię, ale także z przyczyn metrykalnych – w przyspieszonym tempie przechodzi do historii. W takich „kapsułkowych” portrecikach najważniejszy jest aspekt subiektywnego, osobistego spojrzenia na rozmówcę, bo przecież powielanie suchych danych z Wikipedii i tym podobnych źródeł nie ma sensu. Zastanawiałem się w jakim porządku prezentować poszczególne sylwetki. Od razu odrzuciłem porządek alfabetyczny, bo jego czysto formalny charakter ma sens jedynie w edycjach o charakterze encyklopedycznym czy słownikowym. Rozważałem też zastosowanie chronologicznego porządku przeprowadzania kolejnych rozmów. Jednak po ponad dwudziestu latach jakie upłynęły od pierwszej rozmowy było to trudne, ale i też niecelowe. Postanowiłem więc zdać się na spontaniczny nieporządek, na żywioł pamięci, jak na subiektywne wspomnienia przystało.
Na początek, jako przedsmak, w trybie zajawki, próbki na poczet przyszłego cyklu, fragment jednej z „kapsułek pamięci” o jednym z moich licznych spotkań, licznych rozmów z postaciami z tego środowiska.
Nina Andrycz (1912-2014)
Nieżyjąca już, wielka, wytworna, królewska, także w obejściu, dama polskiego aktorstwa, no i kobieta piękna jakby „staromodną urodą”. Na spotkanie, o które ją poprosiłem, a było to późną jesienią 2002 roku, zaprosiła mnie do swojego mieszkania przy Alejach Jerozolimskich, pełnego starych mebli, obrazów, pamiątek. Na stylowej komodzie zauważyłem oprawną w ramkę fotografię niegdysiejszego męża pani Andrycz, Józefa Cyrankiewicza, wieloletniego PRL-owskiego premiera. Pani Nina była znana jako osoba bardzo energiczna, a nawet władcza. Od samego początku nadała ton naszej rozmowie i rozwinęła swoją własną narrację, moje pytania traktując jedynie jako luźny pretekst. Bardzo wiele opowiedziała mi o swoim życiu aktorskim, rozpoczynając od przedwojennego jeszcze debiutu teatralnego i kontaktach z wielkimi sceny tamtych czasów. Dla dziennikarza taka formuła ma czasem tę dobrą stronę, że działa jak „samograj”, wystarczy nagrany materiał tylko uporządkować, nie trzeba się wysilać, aby wyciągnąć od rozmówcy to, co nas interesuje (a takie sytuacje się zdarzają). Kiedy kilka dni później ponownie pojawiłem się u mojej rozmówczyni, pokierowała autoryzacją w sposób dynamiczny, niemal wojskowy, w pełni dyrygując nanoszonymi przeze mnie korektami i uzupełnieniami, co sprawiło, że była to jedna z najszybszych i najsprawniej przeprowadzonych autoryzacji. Poza tym zwracała się do mnie per „dziecko”, co na mnie, już wtedy czterdziestolatka plus oddziałało mocno odmładzająco. Nasze dwa spotkania pozostały pani Andrycz chyba w pamięci, bo poświęciła mu wzmiankę w jednej (a może nawet obu ) swoich książkach wspomnieniowych.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Szóstka do ukarania

Następny

To właśnie miłość

Zostaw komentarz