10 grudnia 2024

loader

Lekcja (anty)manipulacji

4 października 2019 (a data wydaje się ważna) Bartek Miernik zaprosił do Pracowni Duży Pokój – przy ulicy Wareckiej w Warszawie, wejście od Kubusia Puchatka – na spektakl „Kolorowa, czyli biało-czerwona”.

Przyszła zaledwie garstka osób, ale spotkanie okazało się bardzo udane – publiczność reagowała żywo, choć bodaj nietypowo. Wiadomo, stolica, w dodatku sam pępek Warszawy. W ten sposób uczciliśmy Rocznicę.
Samo miejsce prezentacji jest godne uwagi, Zostało utworzone przez Stowarzyszenie Rozwój w Biały Dzień i kilka innych organizacji non profit, które uzyskały (drogą konkurs) od miasta przestrzeń przeznaczoną do prowadzenia różnego rodzaju aktywności kulturalnej, w tym prób teatralnych, wystaw, spotkań, wykładów. Przestrzeń jest udostępniana bezpłatnie, wyjąwszy weekendy (wtedy trzeba uiścić symboliczną opłatę), pod warunkiem, że każdy po sobie posprząta i będzie przestrzegał prostego regulaminu. Wystarczy zerknąć na kalendarium wykorzystania Dużego Pokoju, by zorientować się, że nie jest to przestrzeń martwa – co więcej Miernik (prowadzący Fundację Banina) już miewał tu próby, a nawet dawał przedpremierowy pokaz „Obcej”. Teraz zaprosił na „Kolorową”.
To nie jest nowy spektakl ani nowy tekst. Jego prapremiera miała miejsce 25 października 2013, na dwa tygodnie przed zajściami podczas marszu niepodległości w Warszawie. Wtedy właśnie monodram Piotra Przybyły „Kolorowa, czyli biało-czerwona” w reżyserii początkującego w tej roli Marcina Hycnara został pokazany w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Zrealizowany był w cyklu „Teatr w klasie”. Mała salka teatralna została wówczas przerobiona na szkolną klasę z ławkami, za którymi zasiedli widzowie, bo ideą tego cyklu było przygotowanie przedstawień edukacyjnych dla młodzieży. Grał wtedy (z powodzeniem) Ryszard Starosta (w reż. Marcina Hycnara), demaskując kiełkowanie postaw ksenofobicznych, faszyzujących, które wyrastają pod maskującym przykryciem patriotyzmu. Widzowie mamieni początkowo słodkimi słówkami, brzmiącymi przyjaźnie, stawali się ofiarami wyrafinowanej manipulacji – Hubert, grzeczny, miły chłopiec, pragnący kandydować na przewodniczącego samorządu szkolnego, stawał się niebezpiecznym ultrasem narodowym. Premiera tego spektaklu, wciągającego widzów do swego rodzaju wspólnictwa – kończyła się głosowaniem, w którym publiczność wydawała osąd, czy bohater może kandydować na przewodniczącego.
Kiedy projekt „Teatr w klasie” skończył swoje kilkuletnie istnienie, monodram Przybyły wziął na warsztat Bartek Miernik. Towarzyszyła mu podobna idea co twórcom projektu, z tym że tym razem nie korzystał już ze wsparcia profesjonalnego teatru, ale od razu celował na granie po szkołach i innych miejscach „nieteatralnych” – najważniejsze było samo dotarcie z przekazem do młodego człowieka: strzeżcie się manipulatorów.
Spektakl w tej nowej wersji grany już był niemal 300 razy – w (rocznicowym) dniu 4 czerwca 2019 dokładnie po raz 281 i zapewne reżyser i aktor Hubert Dyl nie zamierzają odłożyć monodramu na półkę. Wytrwałości im więc nie brakuje. Zwłaszcza że zapotrzebowanie istnieje, a misja wydaje się mieć końca. Rzecz bowiem w tym, że to kliniczny pokaz manipulacji, której poddawani są młodzi (i nie tylko młodzi) ludzie w rozmaitych sytuacjach, od wielkiej polityki po wybory przewodniczącego samorządu szkolnego. O tym ostatnim przypadku tu mowa. Spektakl adresowany jest bowiem do młodych ludzi szczególnie podatnych na rozmaite techniki pozyskiwania zwolenników.
Pisałem już o tym przedstawieniu, kiedy Huberta, kandydującego na przewodniczącego klasy grał Dominik Rybiałek – widziałem spektakl w wolskim klubie „Chwila”. Spektakl szedł w trakcie normalnego wieczoru i chociaż w trakcie trwania monodramu nastąpiła przerwa w sprzedaży napojów, to część klubowiczów tylko od czasu do czasu włączała się do spektaklu, zajęta swoimi sprawami. Niekiedy te „wejścia” były dość natarczywe, nawet agresywne, ale do tego przywykł Rybiałek, który musiał zdobyć umiejętność pokonania nieprzyjaznej „klasy”. Taka jest cena tej konwencji, polegającej na mozolnym zdobywaniu zaufania, bez którego przedstawienie nie może się udać.
Rzecz w tym, że aktor ma zadanie podstępne. Posługując się arsenałem metod charakterystycznych dla manipulacji, najpierw zawiera znajomość, potem zyskuje sympatię, aby następnie pociągnąć za sobą uczniów, zafascynowanych odważnym chłopakiem, który kocha Polskę. I tak krok po kroku wpuszcza do klasy demony nienawiści, wydobywa z młodych ludzi uśpione pokłady niechęci wobec obcych, na pozór zagrażających ich egzystencji.
Jednak po spektaklu w „Chwili” reżyser zrezygnował z prezentacji monodramu w klubach, nawet jeśli konsumpcja bywała wstrzymywana. Zdecydował się – i tego się trzyma – „operować” w szkołach i wokół szkół. Co więcej, spektakle w szkołach wcale nie są zapowiadane jako spektakle. Młodzi ludzie wciągani są w swego rodzaju zasadzkę psychologiczną. Zwłaszcza że kiedy w klasie pojawia się nagle Hubert i przedstawia jako nowy uczeń, który chce kandydować na przewodniczącego samorządu, uzyskuje wsparcie ze strony świadomego prowadzonej gry nauczyciela, który potwierdza jego fikcyjną tożsamość.
Od więcej niż 100 spektakli jako Hubert występuje Hubert Dyl (no, proszę, nawet imię się zgadza), który tak dalece utożsamia się z postacią, że można ulec wrażeniu, iż naprawdę kandyduje na przewodniczącego samorządu szkolnego. Toteż szybko wzbudza zaufanie – uśmiecha się, częstuje kanapką, prezentuje się jako człowiek szczery i chętny do społecznej służby, oddany wspólnym potrzebom. Deklaruje, że kocha Polskę. I początkowo nie budzi żadnych negatywnych odczuć. Bardziej bystre oko zauważy koszulkę, którą noszą narodowcy, a potem coraz bardziej agresywne tony wobec obcych. Biedującej w Polsce Ukraince Hubert proponuje podarować GPS, żeby szybko odnalazła drogę do siebie, do domu. Potem zachęca do opowiadania dowcipów o Żydach. To moment na tych spektaklach przełomowy – bywa, że dowcipy sypią się jak z rękawa, a towarzyszy im nieprzyjemny rechot.
Na koniec przychodzi do głosowania. Hubert zwykle wygrywa (mniej więcej w jednej trzeciej wypadków przegrywa). Oczywiście, na Wareckiej nie wygrał, ale „klasa” była nietypowa – po pierwsze, nie byli to uczniowie, po drugie, zaprawieni, jak się zdaje w bojach dyskutanci, którzy nie dadzą się nabrać na piękne słówka.
Po tej lekcji-pokazie następuje zwykle dekonspiracja, czyli lekcja druga: spotkanie z reżyserem i aktorem. Dopiero wtedy uczniowie dowiadują się, że padli ofiarą manipulacji. Dowiadują się też, w jaki sposób Hubert wzbudzał ich zaufania, jakie stosował metody, aby ich niepostrzeżenie zjednać i przekonać. Jednym z takich „tricków” jest rozdawany przez Huberta papierowy pasek z cytatem 54 artykułu Konstytucji: „Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji”. W ten sposób stawia swoich słuchaczy w dwuznacznej sytuacji – jeśli sprzeciwią się głoszonym przez niego poglądom, mogą być uznani za tych, którzy próbują wprowadzić cenzurę. I tak dalej, i tak dalej.
Czy ta misja ma szansę powodzenia? Trudno powiedzieć. Po pierwsze, za mało jest takich okazji, aby przygotowywać uczniów na rozumne spotkanie ze skrajnymi poglądami. Po drugie, nie zawsze wiedza o manipulacji chroni przed uleganiem manipulacji. Po trzecie, nie wiem, czy zasada podwójnej manipulacji (Hubert oddziałuje na słuchaczy przekonanych, że jest on prawdziwym” Hubertem, a więc posługuje się mistyfikacją) sprzyja wyrabianiu odporności na manipulację. Po czwarte, program szkolny tak jest skonstruowany, że raczej nie sprzyja otwartości. Wystarczy posłuchać reakcji na propozycje wprowadzenia w szkołach lekcji-spotkań poświęconych tolerancji. Wygląda więc na to, że bez szerszego sprzeciwu wobec upowszechniania postaw szowinistycznych, misja twórców „Kolorowej, czyli biało-czerwonej” pozostanie głosem wołających na puszczy. Ale kto wie. Kropla drąży skałę.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Clooney obali sudańską juntę?

Następny

Demokracja umiera w ciemności, a wolność słowa niezależnie od oświetlenia

Zostaw komentarz