– Przypominam sobie dawne kontrakty aktorskie, w których stało, że aktor zastrzega, że nie będzie grał z dziećmi i zwierzętami – z Marcin Hycnarem rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Biorąc pod uwagę, że ma Pan zaledwie trzydzieści jeden lat, może się Pan wylegitymować tak znaczącym dorobkiem, że mógłby go Panu pozazdrościć niejeden aktor starszy o pokolenie …
Może to dlatego, że bardzo wcześnie zaczynałem (uśmiech). A zaczęło się od tego, że w 1995 roku, gdy miałem 12 lat, w moim rodzinnym Tarnowie zorganizowano casting na rolę Małego Księcia w przedstawieniu tamtejszego teatru imienia Ludwika Solskiego, realizowanym według słynnej powiastki de Saint-Exupery’ego. Potem zaangażowałem się w tarnowski teatr amatorski i w końcu zacząłem spędzać więcej czasu na próbach, na scenie niż w szkole. Poza tym raz jeszcze, w okresie licealnym, zagrałem na scenie teatru imienia Solskiego rólkę Chłopca w „Antygonie” Sofoklesa. Logiczną konsekwencją tego była decyzja o zdawaniu do szkoły teatralnej. Wahałem się tylko między wydziałem aktorskim a reżyserskim.
Dostał się Pan do warszawskiej Akademii Teatralnej za pierwszym razem. Czy to co Pan tam zastał spełniło Pana oczekiwania czy też nie w pełni?
Nie miałem żadnych zastrzeżeń. Same studia były w pierwszej fazie operacją na własnym organizmie. Polegały na rozpoznawaniu własnych możliwości emocjonalnych, pamięciowych, cielesnych, głosowych. Spędzaliśmy w szkole, tu przy Miodowej, bardzo dużo czasu, ogromnie zaangażowani w to, co się działo. To nie były typowe studia i ktoś, kto by spojrzał na nas z zewnątrz, nie mógłby się oprzeć wrażeniu istnego wariactwa.
Kto z pedagogów wywarł na Pan największy wpływ?
Miałem to szczęście, że byli nimi Jan Englert i Agnieszka Glińska. Pan profesor z tej racji, że dał mi, dał nam, wyobrażenie i wiedzę najszerszą o naturze tego zawodu, przekazał nam cząstkę swojego kolosalnego doświadczenia i nauczył dystansu do różnych spraw. Natomiast Agnieszka Glińska uczyła nas grania, bycia na scenie, doboru środków, po czym bardzo pomogła nam w czynnym wejściu w profesjonalny teatr. Patrycja Soliman, Piotr Paprocki i ja otrzymaliśmy dzięki niej angaż do Teatru Narodowego, wchodząc w zawód względnie płynnie, nie metodą szokową. Nie wszyscy absolwenci mają takie szczęście, wielu ląduje bardzo twardo. Poza wspomnianymi osobami, zdążyłem jeszcze „załapać się” na zajęcia z profesorami Zofią Kucówną, Andrzejem Łapickim, Teresą Budzisz-Krzyżanowską, Mariuszem Benoit. Uprzedzając ewentualne pytanie, uważam ten czas za najpiękniejszy okres mojego życia, dający poczucie radosnej wspólnoty.
A jak zaaklimatyzował się Pan w obcej sobie Warszawie?
Bardzo długo jej nie znałem, bo moje drogi wiodły w trójkącie: mieszkanie, szkoła i Dworzec Centralny, ale od razu polubiłem jej dynamikę, żywiołowość. W Tarnowie w porównaniu z Warszawą jest spokój i cisza.
Teatr w Tarnowie nie szukał Pana w Warszawie, nie proponował etatu?
Nie, nie było takiej propozycji, ale też i ja miałem inne plany, bo dostałem prestiżowy angaż do Narodowego. Aczkolwiek niewykluczone, że za jakiś czas pojawię się tam w roli reżysera, do czego zachęca mnie dyrekcja.
Proszę nie traktować tego jako komplementu: nie dziwię się, że dostał Pan angaż do narodowego tuż po studiach. Po raz pierwszy zobaczyłem Pana w roli Fuksa „Kosmosie” Gombrowicza w Narodowym w reżyserii Jerzego Jarockiego i naprawdę byłem pod wrażeniem Pana talentu, mimo, że na scenie byli też Anna Seniuk i Zbigniew Zapasiewicz. Okazało się, że nie myliły mnie wrażenia, bo dostał Pan za tę rolę nagrodę za osobowość…
Było ta dla mnie ogromnie miłe i połechtało moją próżność, ale ma tę cechę, że nie osiadłem na laurach i potraktowałem to wyróżnienie jako zachętę do dalszej pracy nad sobą, jako swoisty kredyt do spłacenia. Sam się sobie dziwię, że to tak wyszło, że nie zżarła mnie trema, bo reżyserował mnie inny z moich profesorów, pan Jerzy Jarocki, człowiek nie skory do komplementów, wymagający, surowy, czasem nawet kostyczny perfekcjonista bez taryfy ulgowej. Na próbach był ostry, mówił mi w niektórych momentach, żebym się nie zgrywał. Prowadził próby dwu-trzykrotnie dłuższe niż przeciętnie w teatrze, sięgające do pół roku. Potrafił robić nam niespodzianki już w okresie popremierowym, kiedy nagle, przed początkiem spektaklu wyrzucał jedną scenę a dodawał inną. Wytrzymałem też presję wewnętrzną wynikającą z grania z takimi mistrzami jak Anna Seniuk i Zbigniew Zapasiewicz, też profesorowie naszej Akademii. Do momentu, w którym otrzymałem nagrodą za Fuksa, miałem poczucie, że nie podołałem tej roli.
Zanim wszedł Pan w Narodowy, miał Pan krótki epizod z Teatrem Polskim w Warszawie, renomowanym, ale to renoma sceny bardzo tradycjonalnej, akademickiej. Jakie wrażenia Pan wyniósł ze współpracy z ta sceną?
To było jeszcze w okresie moich studiów. Kiedy po debiucie w Narodowym w „2 maja” Andrzeja Saramonowicza w reżyserii Agnieszki Glińskiej, Piotr Kruszczyński zaproponował mi rolę Donalbeina w „Makbecie”, a jakiś czas potem Jarosław Kilian zaangażował mnie do roli Telemacha w swojej inscenizacji „Odysei” Homera. Wrażenia odniosłem dobre, acz w Narodowym czuje się najlepiej, bo jest tam wyważenie miedzy tradycja a nowoczesnymi poszukiwaniami formalnymi.
Jak na aktora młodego pokolenia, ma Pan na swoim koncie bardzo dużo ról w repertuarze klasycznym. Czy granie w klasyce i w przedstawieniach według tekstów współczesnych, to dla Pana kompletnie odmienne doświadczenie aktorskie?
Inaczej się to szyje, mówiąc kolokwialnie językiem naszego zawodu. Grając klasykę trzeba koniecznie mieć świadomość konwencji w jakiej trzeba grać, konwencji nie w tym najwęższym, lecz najszerszym znaczeniu tego słowa. W tekście współczesnym można nieco bardziej poswawolić, puścić wodze inwencji i fantazji. Natomiast z punktu widzenia moich upodobań, nie czynię tu rozróżnienia.
Czy któraś z dotychczasowych ról była dla Pana szczególnie ważna z jakiegoś punktu widzenia, jako doświadczenie z tekstem, z reżyserem, z partnerem, jako rola, która szczególnie wpłynęła na Pana dojrzewanie zawodowe?
Sporo jest takich ról, ale wymieniłbym postać Marka w sztuce mało znanego autora Mariusza Bielińskiego „Mrok”. Po raz pierwszy zdarzyło mi się coś takiego, że widzowie przychodzili do mnie po spektaklu i mówili, że znaleźli w granej przeze mnie postaci swoje doświadczenia egzystencjalne. To było niesamowite i niepowtarzalne. Bardzo też, choć z innych powodów, lubię rolę króla Francji Karola IX w „Królowej Margot” według Dumasa. Lubię ją po prostu grać, w tym widowisku barwnym, pełnej rozmachu, w poetyce okrutnej baśni, choć opartym na historycznych zdarzeniach. Dodatkowy dreszczyk przynosi mi fakt, że na scenie są psy, które powodują niespodzianki i są nieobliczalne, jak to spontaniczne zwierzaki. Czasem na przykład nie chcą zejść ze sceny, kiedy sytuacja tego wymaga. Bawi mnie to, bo wtedy przypominam sobie dawne kontrakty aktorskie, w których stało, że aktor zastrzega, że nie będzie grał z dziećmi i zwierzętami. (śmiech).
Sporo gra Pan w Teatrze Polskiego Radia, co też świadczy o tym, jak jest Pan doceniany także z głosowego punktu widzenia. Co może Pan powiedzieć o współpracy z dyrektorem Januszem Kukułą?
Same najszczersze superlatywy. To niezwykle kulturalny, delikatny człowiek, o wytwornych, niedzisiejszych manierach. Z nim pracuje się w atmosferze akceptacji i łagodności. Są tacy, którzy uważają, że tylko konflikt artystyczny rodzi ciekawe efekty. Nie zgadzam się z tym, a styl pracy z panem Januszem i jej efekty świadczą o tym, że także w warunkach bezkonfliktowych mogą powstawać wybitne zjawiska.
Nie wiem czy pamięta Pan, że w tym roku mógłby Pan obchodzić mały jubileusz dziesięciolecia debiutu w Teatrze Telewizji, w „Pamiętniku z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego…
Nie dla mnie jeszcze jubileusze (śmiech). Bardzo lubię grać w Teatrze Telewizji, bo w odróżnieniu od filmu jest w nim czas na próby. Oczywiście także dlatego, że mogę w nim spotkać wspaniałych partnerów.
Natomiast film do tej pory Pana nie wciągnął, mimo obiecującego debiutu w „Ogrodzie Luizy” Macieja Wojtyszko…
Tak się jakoś złożyło, ale mam nadzieję, że to się zmieni.
Jednak w przeciwieństwie do niektórych aktorów, nie czeka Pan na telefony z propozycjami, gryząc z nerwów palce…
Nie czekam i próbuję być kowalem swojego losu. Na przykład coraz częściej zajmuje się reżyserią na deskach warszawskich teatrów, ale także w Krakowie.
Dziękuję za rozmowę.
Marcin Hycnar – ur. 18 stycznia 1983 w Tarnowie. Absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie (2006). Wśród ról teatralnych także m.in. w „Trzech siostrach” Antoniego Czechowa w reżyserii Agnieszki Glińskiej, „Ślubach panieńskich” Aleksandra Fredry w reżyserii Jana Englerta, Artur w „Tangu” Sławomira Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego, „Kreacji” Ireneusza Iredyńskiego w reżyserii Bożeny Suchockiej, „Lorenzaccio” Alfreda de Musseta w reż. Jacquesa Lasalle, „Nosferatu” Grzegorza Jarzyny, „Kordianie” J. Słowackiego w reż. J. Englerta. W Teatrze Telewizji m.in. w „Tangu” Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego, „Kryptonimie Gracz” Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej, „Rzeczy o banalności miłości” Savyon Liebrecht w reżyserii Feliksa Falka. Wyreżyserował m.in. „Aa zatrudnimy clowna” Matei Visinieca w Teatrze Montownia i „Matkę Polkę terrorystkę” Katarzyny Wiśniewskiej w Teatrze Polonia w Warszawie. Laureat licznych nagród aktorskich, m.in. za „osobowość aktorską” i za „najbardziej organiczną grę aktorską” na Festiwalu szkół Teatralnych w Łodzi (2006), nagrodę ZASP im. Andrzeja Nardellego za rolę Fuksa w „Kosmosie” (2006), nagrodę im. Leona Schillera (2009), nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza za rolę Artura w „Tangu” w Teatrze Narodowym i Grand Prix Festiwalu „Dwa Teatry w Sopocie za tę samą rolę w Teatrze Telewizji (2010), „Feliksa Warszawskiego” za rolę Karola IX w „Królowej Margot” (2013) oraz Grand Prix Festiwalu „Dwa Teatry” w Sopocie za rolę Hamleta w Teatrze Polskiego Radia (2012).