Z MARIUSZEM JAKUSEM rozmawia Krzysztof Lubczyński
W internetowej Wikipedii napisano o Panu m.in.: „Znany głównie z ról kryminalistów i czarnych charakterów, choć także filmowy odtwórca przedstawicieli służb mundurowych”. Widzowie rzeczywiście pamiętają Pana szczególnie z roli psychopaty „Tygrysa” w „Samowolce” Feliksa Falka. Czy ciąży Panu taka kwalifikacja?
To jest tak pojemna szuflada, że mogę się w jej ramach swobodnie poruszać, ale faktem jest, że wielu reżyserów ma skłonność do szufladkowania aktorów. Nie chodzą do teatru, nie wypatrują aktorów, nie starają się wyobrazić sobie aktora w innej niż typowa dla niego roli. Szukają gotowca zgodnie zasadą, że „sprawdzi¸ się w jednej roli, to sprawdzi się w drugiej, podobnej”. Idą po najmniejszej linii oporu. Boją się ryzyka przy obsadzaniu nie wprost, nie „jeden do jednego”. Szukają prostego klucza do oglądalności.
Po raz pierwszy przyciągnął¸ Pan moją uwagę jako aktor w podwójnej roli w „Królowej aniołów” Mariusza Grzegorzka. Grał Pan inaczej niż inni aktorzy, nie tylko z mocną ekspresją, ale nietypowymi środkami…
Mariusz Grzegorzek zdziwił mnie trochę propozycją zagrania głównej roli, bo wiedziałem, że angażował na ogół aktorów i aktorki o delikatnej kompleksji i stylu gry. Tymczasem zaproponował rolę takiemu „bandziorowi” jak ja. To był bardzo osobisty film Mariusza, wysnuty z jego snów z dzieciństwa, bardzo symboliczny, tajemniczy. W tym wszystkim bardzo skromna ekipa, pełne skupienie, każdy na swoim miejscu, profesjonalizm w każdym calu. Zero przestojów, czekania.
Wszyscy aktorzy myśleli tylko o swoim zadaniu i może też stąd efekt, o którym pan mówi.
Ten intrygujący film tylko przemknął¸ przez ekran i bardzo trudno jest zobaczyć go ponownie, a wymaga kilkakrotnego oglądania, wsmakowywania się w jego oryginalną poetykę…
Bo jest bardzo hermetyczny, niektórzy mówią, że zbyt hermetyczny. Nie ma w nim nic łatwego, miłego, przyjemnego. To trochę jak operacja trepanacji czaszki. Większość tego nie lubi.
Ten film ma w swojej ekspresji coś osobliwie teatralnego. Jakie miejsce w Pana pracy aktorskiej zajmuje teatr?
Ważne. Mimo, że jestem kojarzony głównie z ekranu filmowego i telewizyjnego, to bardzo dużo pracuj« w teatrze i stamtąd otrzymuję więcej propozycji niż z filmu. Lubię atmosferę teatru, przede wszystkim mojego, czyli imienia Stefana Jaracza w Łodzi, który znam najlepiej. Ogromnie miło, jako widz, wspominam atmosferę Teatru Starego w Krakowie, gdzie obcując przez lata na codzień z takimi aktorami jak Jerzy Stuhr, Jerzy Bińczycki, Jan Nowicki czy Jerzy Trela, miałem poczucie, że obcuję ze sztuką przez gigantyczne „S”.
Zagrał Pan w jednym ze spektakli telewizyjnego, historyczno-politycznego Teatru Faktu. Ceni Pan ten gatunek teatru i ten konkretny cykl spektakli?
Ważne, czy ceni je widz. A pewnie tak, skoro tyle powstaje tego typu spektakli.
Swego czasu skrytykowałem spektakl „Mord założycielski” za to, że pokazano w nim komunistów z PPR zachowujących się jak młodzież na rozpasanej prywatce, albo gangsterzy z Pruszkowa na libacji. To był anachronizm z punktu widzenia wiedzy o obyczajach sprzed 60 lat. Ci ludzie po prostu tak się nie mogli zachowywać. Dlaczego reżyser tak ustawił grę?
Gotów jestem Panu z 90-procentową pewnością powiedzieć, jaką uwagę dał reżyser aktorom. Zapewne powiedział, że to byli normalni ludzie, tacy sami jak teraz, że czasy się zmieniają ale ludzka psychika, odruchy, zachowania zostają takie same, więc tak trzeba ich zagrać. A co robią normalni ludzie? Jak się nachleją to się kłócą, czasem biją. Banał i jeszcze raz banał, czyli jak sobie Jaś wyobraża ludzi sprzed 60 lat. Nie widziałem tam próby znalezienia klucza do tych specyficznych ludzi w specyficznych czasach. Ot, sztampa.
Mówi się o zawodzie aktorskim, że wymaga delikatności motyla, siły słonia i agresji – nomen omen – tygrysa. To mit czy prawda?
Coś z prawdy w tym jest, ale bez przesady. Trzeba umieć się przebijać, być twardym. Niestety często przebija się chłam ludzki, który schlebiając gustom mas prze do przodu i wygrywa. Faktem jest, że pracujemy na bardzo delikatnych strunach, na własnej psychice, choć opowieści niektórych kolegów jaki to wyniszczający zawód, to bzdura na potrzeby mediów, wywiadów. Nigdy nie uwierz aktorowi, który twierdzi, że po zejściu ze sceny przez kilka minut w garderobie wychodzi z roli. Co innego prawdziwe zmęczenie fizyczne. To jest przecież tylko zawód, choć piekielnie trudny.
W kinie gra Pan role współczesne, bo innych nie ma, ale w teatrze role w klasyce, w przedstawieniach Szekspira, Słowackiego, Gombrowicza. Uważa Pan, że za pomocą tekstów klasycznych, w tym polskich romantycznych, nadal dobrze można pokazywać problemy naszej współczesności, tak odmiennej od XIX wieku?
Oczywiście. Są one tak bogate, tak pojemne, tak współczesne, tylko trzeba w nich umieć szukać.
Pierwsza rola, która dała Panu popularność i rozpoznawalność, to „Tygrys” we wspomnianej „Samowolce”, jednego z filmów tworzących na początku lat 90., razem z „Psami” Władysława Pasikowskiego, falę brutalizmu w polskim kinie. Otrzymał Pan za nią nagrodę za najlepszą rolę drugoplanową na FPFF w Gdyni. Miał Pan wtedy choć okruch poczucia, że uczestniczy Pan w otwieraniu nowej drogi w polskim kinie?
Ani trochę. Byłem wtedy studentem, bardzo przejętym, skoncentrowanym na swojej roli i usatysfakcjonowanym, że mogłem grać u tak wybitnego twórcy jak Falk. Wydawało mi się wtedy, że złapałem pana Boga za nogi. O tym, że ten film wnosi coś nowego, że jest ważny zauważyłem na festiwalu w Gdyni, w czasie spotkania z publicznością. Reakcje były zadziwiające.
Jest coś w Panu z tej brutalności „Tygrysa” i Rafalskiego, czy to czysta kreacja aktorska?
Niewiele, ale dotknął¸ pan ciekawej kwestii związanej z odbiorem naszej, aktorskiej pracy, a konkretnie z brakiem dystansu części widzów do roli, z myleniem roli z realiami. Dostałem kiedyś maila od jakiejś pani, która napisała mi, że muszę być złym, okrutnym człowiekiem. A kiedy nie odpisałem, napisała ponownie, że to tylko potwierdza moją arogancję i zło. Już się do mnie nie odezwała, a ja w pierwszym odruchu niestety wykasowałem te maile i przy tej okazji zwracam się do niej, aby się do mnie odezwała. Innym razem jacyś szemrani faceci w barze postanowili sprawdzić czy jestem taki chojrak jak „Tygrys”. Doszło do bójki, po której wylądowałem nawet w szpitalu. Kiedy indziej wypatrzyli mnie wychodzący z wojska rezerwiści, jadący chyba w dziesięciu w samochodzie. Zatrzymali się, zaprosili mnie na kolację i zapewnili, że jak mi ktoś podskoczy, to wystarczy do nich telefon. (śmiech)
Dziękuję za rozmowę.
MARIUSZ JAKUS – ur. 26 listopada 1967 w Chrzanowie, obecnie aktor Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi. Absolwent wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Niektóre ważniejsze role filmowe i telewizyjne: Tygrys w „Samowolce” (1993), Zyga w „Gorącym czwartku” M. Rosy (1993), Hardy w „Pułkowniku Kwiatkowskim” K. Kutza (1995), adiutant w „Cwale” K. Zanussiego (1995), Bryła „Amoku” N. Korynckiej-Gruz (1998), Fryta w „Ekstradycji 3”, Bolek z „Na dobre i na złe” (1999-2005), „Ksiądz/dr Jakub w „Królowej Aniołów” M. Grzegorzka (1999), Narwicz w „Prymasie. Trzy lata z tysiąca” T. Kotlarczyk (2000), Maciek w „M jak miłość (2000), Vyr w „Wiedźminie” M. Brodzkiego (2001), oficer UB w „Karolu, człowieku, który został papieżem” (2005), komisarz Szymon Rafalski w serialu „Fala zbrodni” (2003), Mongo w „Czasie honoru” M.Rosy (2008). Nagrodzony za liczne role teatralne i telewizyjne.