Na jednym z portali biznesowych pojawił się artykuł podsumowujący ostatnie doniesienia Instytutu Badań Strukturalnych alarmujące, że obowiązujący w Polsce system podatkowy jest de facto regresywny.
Nihil novi, można by rzec. Dla osób względnie ogarniających lewą stronę sceny intelektualnej najczęściej jest to oczywistość. Jeżeli ktoś spędził w życiu już trochę czasu na tropieniu grubych oszustw i małych tricków narracji wolnorynkowej, dość oczywiste dla niego jest, że hasła o ucisku „przedsiębiorców” i zdzieraniu z nich ostatniej koszuli, by oddać ją wrednym roszczeniowcom, to zasłona dymna. Państwo, a już z pewnością państwo polskie, istnieje po to, żeby robić dobrze ludziom przy forsie. Więc udokumentowany fakt, że wspomniane państwo utrzymuje się sięgając głównie do kieszeni niezamożnych, może być zaskoczeniem tylko dla mózgów, których rozbioru dawno temu dokonali Leszek Balcerowicz z Witoldem Gadomskim i Januszem Majcherkiem.
Na pewno jednak niejedna osoba, dla której równość i sprawiedliwość społeczna są czymś więcej niż pretekstem do beki, natrafiając na taki artykuł w biznesowym medium pomyślała sobie: „O, a jednak piszą! Nareszcie coś się zmienia”. Wyjaśniam: nie, nie zmienia się. Owszem, o analizie IBS pisał nie tylko Business Insider. Mainstream generalnie poczuł się w obowiązku o tym napomknąć, bo skoro głównonurtowy think tank dopuszcza taki temat, to widocznie można. Jednak takie treści pojawiają się w tych mediach regularnie od czasu kryzysu w 2008 r. Ileż to już razy ktoś w „Gazecie Wyborczej” pisał z sugestią, że wolny rynek to ściema typu „złoto dla naiwnych” – tak jak John Steinbeck wskazywał na miliony robotników myślących o sobie jako o „chwilowo niespełnionych milionerach”!
W sytuacji niekończącej się światowej recesji neoliberalizm jako dyskurs się załamał, ale jako polityka ma się świetnie, zwłaszcza w granicach Unii Europejskiej. Wszelkie argumenty nie-neoliberalne, „keynesowskie”, „popytowe” chwyciły w krajach takich jak Polska tylko na zasadzie doraźnych środków technicznych, służących wygładzeniu dziur po dekoniunkturze. Tak przecież było w przypadku „reformy OFE” za Tuska. Jak się wtedy okazało, interes prywaciarskich świętych krów można było naruszyć tylko w sytuacji, gdy ich bonanza zostawiła po sobie takie spustoszenie w środkach publicznych, że rząd po prostu sobie z nimi nie radził.
Ale to był tylko wypadek przy pracy – myślenie tej formacji nie zmieniło się ani na jotę. Z prostego powodu: być może kilka razy do roku obcują oni z intelektualistami myślącymi co innego niż Balcerowicz, ale całość życia spędzają głównie wśród „Januszy biznesu”, ich rodzin i ich usłużnych klakierów. Nie zmieniło się nic. Największy program redystrybucyjny po 1989 r. został wprowadzony przez partię, która, gdy Tusk podszczypywał OFE, darła się: „Nasze piniondze kradnom!” Podatków PiS nie zamierza bynajmniej ruszać, wymawiając się „daniną solidarnościową”. Sami ukręcili łeb projektowi ujednolicenia i jednoczesnego uprogresywnienia podatku dochodowego.
Eksplozja nienawiści klasowej z powodu 500 plus mówi coś o tym, w jakim miejscu jesteśmy. Koniec filozofowania: „sroczyńscy” idą w odstawkę, a „majcherki” znów rządzą! Radzę się nie łudzić, że polskich liberałów cokolwiek przekona, by przestali być samymi sobą. Tak, ktoś napisze za IBS, że największą część swych dochodów odprowadzają w podatkach biedni, bo to oni zasilają VAT i rozliczają się z PITu, podczas gdy całe jaśniepaństwo z CITu. Jak zwykle do niczego to nie doprowadzi, bo takie teksty zamieszczane są tylko jako „urozmaicenie” i asekuracyjna wymówka. Tak samo pluralizm liberalnej demokracji jest tylko sposobem na odwrócenie uwagi od faktu, że w kapitalizmie władza nad społeczeństwem w zawsze pozostaje monopolizowana przez najwęższą możliwą grupę.
„To biedacy płacą więcej?” Kilka osób się tym przejmie, a cała reszta „jaśnie oświeconych” wyprze to po pięciu minutach, bo ich rolą nie jest przejmowanie się, ani główkowanie. Ich rolą jest posiadanie. Czują, że do tego są powołani. Żadnym argumentem się tego nie przeskoczy. Nie są inteligentniejsi od reszty, ani poznawczo bardziej otwarci, mimo że formalnie szczycą się lepszym wykształceniem, tzn. lepszym papierkiem. I co z tego, że przytakują ludziom, których media mianowały „ekspertami”? Co z tego, że po „ekspertach” powtarzają, skoro ich mentalność składa się wyłącznie ze sloganów, które każdy słyszał milion razy, i z trudno tłumionych tików nerwowych na myśl o tym, że ktoś „po biedacku” ubrany mógłby dostać kawałek ich tortu. Są tępi jak cała publika Kuby Wojewódzkiego rżąca z dowcipów o gwałceniu ukraińskich sprzątaczek i intuicyjnie pewnie przekonana, że swym rżeniem oni też zasłużą na Ferrari.
To są polscy liberałowie. Wszelkie próby dyskusji z nimi, liczenie, że się ockną, kończą się tak jak w przypadku red. Tomasza Markiewki, który próbował im wszystko cierpliwie tłumaczyć, aż w końcu celebrytka Hanna Lis wyśmiała jego fryzurę i tak liberalizm wygrał na Twitterze. Cechuje ich typowa mentalność plemienna, tylko jest to plemię glamour. Nie mają racji i nie mają na nią szans. Stać ich tylko na nudne ideolo, w które przyozdabiają swoją pogardę. Tradycyjnie już, żadnego – nawet „jaśnie oświeconego” – plemienia nie przekona siła argumentów, tylko argument siły. Przykro mi: ich odejście, czyli zrobienie czegoś pożytecznego z ich pieniędzmi, będzie musiało dokonać się w warunkach, w których ucierpieć może nawet fryzura Hanny Lis i jej mężusia. Co tacy wtedy zrobią? Jakich „argumentów” użyją? Wkleją krzywą Laffera?