Dopiero przy trzeciej lekturze „Pięknych dwudziestoletnich” Marka Hłasko uświadomiłem sobie, że ten słynny, legendarny, frazeologiczny tytuł mało ma wspólnego z treścią wyśmienicie skądinąd napisanej opowieści młodego pisarza. Co prawda sam autor w momencie jej wydania (1966) miał zaledwie 32 lata, ale o młodym polskim pokoleniu lat 50-tych i 60-tych w jego opowieści po prawdzie niewiele. Ten nieadekwatny tytuł nie jest jedynym wyrazem dezynwoltury i nonszalancji, jaka cechowała tego wybitnie utalentowanego prozaika.
O „Pięknych dwudziestoletnich” sam Hłasko napisał przy okazji ich paryskiego pierwszego wydania, że są raczej „parodią niż autobiografią”. To kolejny sygnał jego nonszalancji, bo zawiera w sobie sugestię, że „Pięknych dwudziestoletnich” w ogóle można uznać za autobiografię, z którą również ta jego proza nie ma nic wspólnego. Hłasko nie opowiada w niej swojego życia od lat najwcześniejszych, jak na autobiografię przystało, lecz wchodzi, z miejsca, jak w filmowym scenariuszu, w sam początek największej i bardzo trudnej przygody jego życia, jaką była emigracja, z której nigdy do Polski nie wrócił: rozpoczyna opowieść od przylotu do Paryża w lutym 1958 roku.
Czym zatem są „Piękni dwudziestoletni”, skoro nie są ani opowieścią o pięknych polskich dwudziestoletnich (chyba, że uznać za nich, pars pro toto, samego Hłaskę i kilku jego kolegów), ani autobiografią, ani nawet parodią autobiografii.
To zestaw opowieści, gawęd, barwnych opowiastek człowieka, który potrafił zajmująco, bardzo dowcipnie, choć z dodatkiem sporej dawki goryczy, opowiadać, stylem podszytym ironią, szyderstwem, nieco aranżowanym cynizmem, stylem pełnym błyskotliwych figur frazeologicznych, kapitalnie, przy użyciu prostych środków, zarysowanych sylwetek, łączącym w sobie felietonową lekkość z wartkością anegdotycznej narracji.
Trzy pierwsze rozdziały są opowieścią o warszawskim głównie życiu Hłaski, od pracy szoferaka w bazie przy ulicy Sokołowskiej poprzez pierwsze próby dziennikarskie (nieudane z powodu nieposkromionego temperamentu młodego adepta), z dodatkiem soczystych i często przewrotnych w wymowie anegdot z życia ówczesnego stołecznego światka dziennikarsko-artystyczno-politycznego (n.p. pyszne anegdoty związane z Edwardem Bernsteinem-Żebrowskim, Bohdanem Czeszko, Władysławem Broniewskim, czy z pułkownikiem MBP Jackiem Różańskim) aż po pierwsze próby literackie. Trzy rozdziały ostatnie zawierają relacje z trudnego, nawet ciężkiego, tułaczego, pełnego rozczarowań i upokorzeń emigracyjnego życia Hłaski.
Wszystko to przyprawione powtarzającymi się jak refren antykomunistycznymi diatrybami pisarza, które zresztą z literackiego punktu widzenia są najsłabszą warstwą jego rozwichrzonej, ale bardzo zajmującej opowieści. Fakt, że Marek Hłasko znany był, a nawet sławny ze swojej bujnej fantazji i nieposkromionej skłonności do zmyśleń oraz mitomanii sprawia, że już w momencie wydania „Pięknych” sceptycznie odnoszono się do prawdziwości jego relacji, a wielu wręcz ją całkowicie kwestionowało.
Tym bardziej dziś, po 54 latach od wydania, „Piękni” są już tylko archiwalną fantasmagorią, jakąś opowieścią polskiego „barona Műnchhausena”, bladym cieniem świata, który nie istnieje już od kilku dziesięcioleci.
Jednak nie dla dokumentalnej rzetelności warto przeczytać tę opowieść szalonego literackiego – nie bójmy się tego słowa – geniusza i trochę zmarnowanego, przez przedwczesną śmierć w wieku zaledwie 35 lat, pisarza, w którym „przez chwilę” wielu widziało największą powojenną nadzieję polskiej literatury.
Jeśli najważniejszym kryterium wartości literatury jest zachowanie przez nią artystycznej i czytelniczej atrakcyjności mimo upływu czasu, to „Piękni dwudziestoletni” Marka Hłasko, choć są dziś już tylko opowieścią o świecie zaprzeszłych cieni, to zachowała ona swoje czytelnicze walory.
Marek Hłasko – „Piękni dwudziestoletni”, „Iskry”, Warszawa 2020, str. 240 , ISBN 978-83-244-1043-9