6 listopada 2024

loader

Piosenkarz, jazzman, rajdowiec

Z ANDRZEJEM DĄBROWSKIM z okazji 80 rocznicy jego urodzin rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Andrzej Dąbrowski – ur. 13 kwietnia 1938 w Wilnie – piosenkarz, perkusista, kompozytor, dziennikarz, fotografik, kierowca rajdowy (wicemistrz Polski w rajdach samochodowych w 1957). Absolwent krakowskiego Liceum Muzycznego oraz Wydziału Instrumentalnego Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie. Działalność muzyczną rozpoczął w czasie nauki w szkole średniej w jazzowym trio Wojciecha Karolaka. Jego profesjonalnym debiutem był w 1958 udział w Zaduszkach Jazzowych, gdzie wystąpił jako perkusista w trio Andrzeja Kurylewicza. Z zespołem tym wystąpił także w tym samym roku na I Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Jazzowej Jazz Jamboree ‚58 w Warszawie. Był perkusistą czołowych polskich grup jazzowych, m.in. Andrzeja Kurylewicza, Jana Ptaszyna Wróblewskiego, Krzysztofa Komedy, Jerzego Miliana, Włodzimierza Nahornego, Zbigniewa Namysłowskiego, Krzysztofa Sadowskiego, Andrzeja Trzaskowskiego oraz Michała Urbaniaka. Współpracował też m.in. z Andrzejem Cudzichem, Urszulą Dudziak, Adamem Makowiczem, Jerzym Matuszkiewiczem, Januszem Muniakiem, Tomaszem Stańką i Jarosławem Śmietaną. Towarzyszył wielu gwiazdom światowego jazzu na estradzie i w studiach nagrań, m.in. Josephine Baker, Stan Getz, Don Ellis, Art Farmer, Johnny Griffin, Jon Hendricks, Rolf Kuhn, Bud Powell, Lucky Thompson, Bernt Rosengren. Występował m.in. na Jazz Campingu Kalatówki w latach 1959, 1999, 2001, 2004, 2006 i 2009 i na Festiwalu Jazzowym w Sopocie w 2007. Jako wokalista jazzowy zadebiutował w roku 1965, jako piosenkarz wykonujący prócz jazzu muzykę pop – w 1970. Śpiewał standardy muzyki światowej, własne kompozycje, a także piosenki napisane przez popularnych kompozytorów muzyki rozrywkowej, jak Wojciech Karolak, Antoni Kopf, Jerzy Milian, Włodzimierz Nahorny, Ryszard Poznakowski, Jan „Ptaszyn” Wróblewski i autorów tekstów jak Andrzej Bianusz, Maria Czubaszek, Jonasz Kofta, Wojciech Młynarski, Agnieszka Osiecka. Koncertował w całej Europie, m.in. w Czechosłowacji, Norwegii, RFN, Szwecji, USA, Indiach, ZSRR. W 2013 roku wystąpił na jubileuszowym 50. Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Obdarzony pięknym, aksamitnym, matowym głosem, wylansował takie przeboje piosenkarskie jak „Bywaj nam Mary Ann”, „Zielono mi” (Grand Prix Opole 70), „Do zakochania jeden krok” (Grand Prix Opole i Sopot 72), „Dziewczyny perkusisty”, „Księżyc pies i ja”, A ty się bracie nie denerwuj”, „Przygoda z Marią”, „Szał by night”. Laureat licznych nagród muzycznych i za sukcesy rajdowe. Współpracował z Trójką Polskiego Radia („Trzy kwadranse jazzu”), „Przekrojem”, „Polityką”. 63 razy znalazł się na podium rajdowym. Wykonawca popularnego standardu z czołówki serialu „07 zgłoś się”.

 

Dziennikarze pytają Pana zazwyczaj wyłącznie o jazz, śpiewanie i wyścigi rajdowe, a ja zacznę z innej strony, nigdy nie dotykanej. Urodził się Pan w Wilnie, co jak wiadomo, z różnych powodów, głównie historycznych, niejednokrotnie wiązało się dla urodzonego tam, zwłaszcza w pewnym okresie, ze szczególnymi konsekwencjami. Czym jest dla Pana to miasto?

Trudno mi je określić inaczej niż tylko jako miejsce urodzenia. Urodziłem się tam w 1938 roku i prawie nic nie pamiętam z najwcześniejszego okresu dziecięcego. Urodziłem się w Wilnie, przy ulicy Mickiewicza, ale wkrótce zamieszkaliśmy na wsi, po Wilnem, w Kolonii Wileńskiej. Moja mama była aktorką, grała w teatrze na słynnej wileńskiej Pohulance, z różnymi znanymi ówcześnie aktorami. Bywał tam słynny wtedy męski „Chór Dana” z Mieczysławem Foggiem, który podobno wtedy mnie, oseska, nawet ponosił trochę na rękach. Z czasów Kolonii pamiętam, że mieliśmy psa wilczura, który rozpoznawał warkot motocykla, którym ojciec wracał z pracy.

 

Zatem nie ma Pan sentymentu do Wilna…

Nie, ale rodzice mieli, więc na początku la siedemdziesiątych wykupiłem im wycieczkę do Wilna, autokarem, na trzy dni. Pojechałem z nimi. Mama przeżyła to bardzo mocno. Z trudem odnalazła grób swojej matki na cmentarzu na Rossie. Popłakała się, była w kiepskim nastroju.

 

Kiedy i w jakich okolicznościach opuściliście Wileńszczyznę? W czasie wojny czy już po?

Ściśle biorąc – uciekliśmy. Rodzice wspominali, że kilka zaledwie dni dzieliło nas od momentu, w którym by nas NKWD wywiozło na Syberię. Był to bodaj koniec 1944 roku, więc miałem już sześć lat i trochę pamiętam. Z całym dobytkiem, wagonem towarowym, w ostrą zimę, jechaliśmy bardzo długo. Po drodze słyszałem strzały, pociąg ciągle się zatrzymywał. W końcu dojechaliśmy do Szczawnicy Zdroju, zamieszkaliśmy u jakiejś rodziny, w drewnianym domu. Pamiętam, że w okolicy jeszcze toczyły się walki z Niemcami i kiedy pociski świstały i uderzały w dom, to kładliśmy się na podłodze. Od 1945 roku życie z wolna normalizowało się. Ojciec założył z kolegą linię autobusową Szczawnica-Kraków. Jeździli znalezionym gdzieś starym autobusem. W zimie autobus się popsuł, ojciec naprawiał go długo leżąc pod podwoziem na śniegu i rozchorował się ciężko na serce. Wyleczył się jednak miodem, który obicie czerpał z ula pszczelego naszego gospodarza.

 

Jak Pan się znalazł w Krakowie, gdzie ukończył Pan Liceum Muzyczne i Wyższą Szkołę Muzyczną?

Po prostu uciekliśmy z tej Szczawnicy i zamieszkaliśmy w Krakowie przy ulicy Świętej Teresy, między Łobzowską a Krowoderską. Tam chodziłem do prywatnej podstawówki imienia Kaplińskiej przy ulicy Łobzowskiej, potem do szkoły przy ulicy Szlak, następnie Liceum Muzyczne przy Krowoderskiej róg Basztowej i Wyższa Szkoła Muzyczna.

 

Poszedł Pan do szkół muzycznych, bo muzyka już wtedy była Pana pasją?

Zupełnie nie. Znalazłem się tam z przypadku. Liceum Muzyczne dopiero powstało i miało jeszcze niski nabór, potrzebowało chętnych, więc się zgłosiłem, choć tylko troszkę umiałem grać na fortepianie. Znalazłem się w klasie fortepianu, ale jako leń nie przykładałem się do ćwiczeń. Szybko przerzuciłem się na perkusję, która bardziej odpowiadała mojemu temperamentowi.

 

Rozrabiał Pan w szkole?

Jasne. Dokuczaliśmy niektórym nauczycielom, na przykład rusycystce, obrzucaliśmy się pomidorami. Kiedyś wyrzuciłem przez okno kałamarz, który spadł na przechodzącą akurat ulicą Basztową żonę jakiegoś ważnego urzędnika, więc była afera. Największy mój wyczyn, to zamknięcie profesorów w pokoju nauczycielskim w czasie przerwy. W latach stalinowskich były afery z uczniami o złe zachowania na pochodach 1-majowych i o zdjęcie ze ściany portretu Stalina. Do sąsiedniego Liceum Plastycznego chodził mój kolega, później słynny fotografik Ryszard Horowitz. Były to piękne, wesołe lata, trochę w stylu znanych kiedyś, czarujących wspomnieniowych książek „Wspomnienia niebieskiego mundurka”, „Ze wspomnień samowara” czy „Bezgrzeszne lata”.

 

Czy któryś z profesorów licealnych okazał się dla Pana szczególnie ważny?

Profesor klasy perkusji, Józef Stojko, bardzo dobry muzyk grający w filharmonii. Wpoił we mnie poczucie rytmu, trzymanie się metrum. Spod jego ręki wyszło wielu dobrych perkusistów, choćby Janusz Stefański, mieszkający obecnie w Niemczech. Na pożegnanie szkoły Stojko napisał mi dedykację: „Najzdolniejszemu z klasy perkusji – Andrzejku wytrwaj”. No i wytrwałem przy perkusji pół wieku.

 

Kiedy i jak zaczęła się Pana przygoda z jazzem?

Od współpracy w Andrzejem Kurylewiczem i Wandą Warską w 1959 roku, kiedy pojechaliśmy na festiwal młodzieżowy do Wiednia. Było to pierwsze zetknięcie się z Zachodem, pierwsza coca cola, napój tępiony wtedy w Polsce i na żywo obejrzany koncert Elli Fitzgerald. W Krakowie mieliśmy wtedy dużo pracy. To miasto, z którego pochodzili znani jazzmani, m.in. Matuszkiewicz, Karolak, Kurylewicz, Warska. Było sporo nagrań muzycznych do filmów w łódzkiej szkole filmowej. Kiedy jednak z powodów zawodowych, konieczności jeżdżenia do Pagartu, po paszport i na nagrania do Warszawy, postanowiłem się tam przenieść na stałe i zamieszkałem na MDM.

 

Proszę wspomnieć o początkach romansu automobilowego. Zostać kierowcą rajdowym i jeździć samochodem znanej zachodniej marki w Polsce w latach pięćdziesiątych, to było coś…

Byłem wtedy za młody, żeby to tak odbierać. Jeździłem simką 8, trenowałem w Automobilklubie krakowskim z Sobiesławem Zasadą i kilkoma innymi zawodnikami. Manewry zręcznościowe ćwiczyliśmy pod Kopcem Kościuszki. A ponieważ była to dla mnie fantastyczna zabawa i dobrze mi szło, więc zaczęli wysyłać mnie na zawody mistrzostw Polski jako reprezentanta Automobilklubu. I w 1957 roku na koniec sezonu, jako 19-latek uzbierałem punkty na wicemistrzostwo Polski.

 

Co było dla Pana silniejszym motorem pchającym do automobilizmu: zamiłowanie do aut czy potrzeba adrenaliny?

To drugie. Zamiłowanie do ryzyka, choć aspekt estetyczny też był ważny, uroda modeli aut. Gdy pod koniec lat pięćdziesiątych pojawiła się w Krakowie ogromna limuzyna amerykańska, budziła powszechny podziw, wszyscy oglądali, macali, naciskali na resory, które miękko się bujały.

 

Mój ojciec jeździł w latach sześćdziesiątych, od 1962 roku, autem produkcji Niemieckiej Republiki Demokratycznej, garbuskiem „Wartburgiem”, najpierw typem „312 Standard”, potem modelem „De Luxe”…

Pamiętam, pamiętam, fajny samochód, choć dymiący z rury wydechowej i pyrkający jak to dwutakt. Potem „Wartburga” wyposażono w czterotaktowy silnik Volkswagena, nie kopcący i zmieniono kształt na bardziej kanciasty. Jeździłem też Skodami, Tudor i Oktawią. Oj było, było.

 

Jak Pan dziś jeździ?

Latek przybyło, wiec jeżdżę spokojnie i tępię kierowców łamiących przepisy, a już pijanych szczególnie. Tępię też nieszanowanie pieszych na pasach, co na Zachodzie prawie się nie zdarza. Jestem za ostrymi karami dla takich gagatków, przy czym uważam, że finansowych boją się bardziej niż punktów. W moich artykułach na ten temat proponuję 5-10 tysięcy mandatu, byle były egzekwowane.

 

Jak Pan ocenia dzisiejszy jazz i dzisiejszy pop piosenkarski?

Co do jazzu, to wychowywałem się na tradycyjnym i swingowym. Takim, który miał melodię, rytm i 32-taktowy temat. Nigdy mi się nie podobał jazz awangardowy, free jazz, który zresztą pojawił się dawno. Nie lubię „wydziwiasów”. Zawsze ceniłem klasykę jazzu, choćby Stana Getza czy Oscara Petersona

 

A pop?

Piosenka dziś zeszła na psy. Nie ma w niej ładnej melodii i dobrego tekstu. Wykruszyła się generacja dawnych kompozytorów i autorów tekstów, takich jak Wojciech Młynarski, Jonasz Kofta, Agnieszka Osiecka, Jerzy Milian, Andrzej Bianusz i inni. Dziś jest natomiast łatwość nagrania płyty i taki też jest skutek, głównie w postaci szybkiego dochodu. Poza tym jestem wychowany na Kabarecie Starszych Panów. Z tego klimatu zrodziła się choćby moja piosenka „Przygoda z Marią”.

 

Mówiliśmy o dwóch Pana wielkich pasjach, muzyce i automobilizmie rajdowym…

W odwrotnym porządku: na pierwszym planie stawiam auta i rajdy.

 

A jednak?

Tak

 

Mówiliśmy zatem o tych dwóch dziedzinach, ale jest Pan także podróżnikiem, artystą fotografikiem, dziennikarzem muzycznym, autorem pisma „Jazz” oraz motoryzacyjnym, swego czasu członkiem redakcji tygodnika „Motor”. A jakie są Pana gusta literackie, filmowe, teatralne?

Czytam mało z powodów zdrowotnych, z powodu choroby wzroku. Lekarze zabronili mi męczyć wzrok. W młodości spowodowałem wybuch i na pewien czas straciłem wzrok. Odzyskałem go po operacjach. Trzy lata spędziłem w szpitalach okulistycznych. Chorowałem na jaskrę, zapalenie twardówki i inne choroby wzroku. Mimo to dziś perfekcyjnie widzę, acz mam dwie sztuczne soczewki. To cud, że w ogóle widzę. Z tego powodu, jeśli chodzi o lektury, pozostałem na etapie „Kubusia Puchatka”.

 

Bardzo dobra lektura.

Też tak uważam.

 

A kino?

Rzadko chodzę. Nie lubię szmiry, która zalewa ekrany. Te ewolucje z koziołkującymi, płonącymi samochodami i spychaniem się na szosie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.

 

Widział Pan polski film z 1969 roku, „Czekam w Monte Carlo” Juliana Dziedziny, o duecie polskich rajdowców w wielkim świecie słynnego rajdu, z wspaniałymi mężczyznami w szalejących maszynie, Stanisławem Zaczykiem, Andrzejem Kopiczyńskim i Krzysztofem Chamcem?

Widziałem. A w innym filmie o tematyce rajdowej, „Tulipanie”, „zagrały” moje własne puchary za zwycięstwa rajdowe. A Stanisław Zaczyk był moim sąsiadem w Krakowie. Grał tam też, samego siebie, Sobiesław Zasada, mój przyjaciel, z którym do dziś razem ćwiczymy naszymi autami.

 

Śledzi Pan sporty samochodowe, rajdy, wyścigi?

Namiętnie. Do tego stopnia, że niechętnie wyjeżdżam gdziekolwiek w weekendy, ku niezadowoleniu żony. Kibicuję i przyjaźnię się z Krzysztofem Hołowczycem. Kibicuję też Kubicy i boleję nad jego dramatycznymi perypetiami. To utalentowany kierowca, z niesłychaną żądzą rywalizacji i ryzyka.

 

Ma Pan nieprzeciętnie bogaty życiorys, którym mógłby Pan obdarzyć kilka osób, ale jak dotąd nie napisał Pan pamiętników, ani nie udzielił książkowego wywiadu rzeki. Dlaczego?

Są takie zamysły, ale jakoś nie mogę się zdecydować. Jest materiał na trzy życiorysy – rajdowca, perkusisty jazzowego i piosenkarza. No i podróżnika, bo bardzo wiele podróżowałem. Mam też duży pakiet listów do rodziców, które pisałem do nich jako chłopak i które jak się okazało, oni zbierali. Jest w nich sporo refleksji o jazzie, o wyjazdach muzycznych, podróżach, spotkaniach z ludźmi. Są w nich też kąśliwe uwagi o niektórych kolegach, którzy niefajnie się zachowywali. Wątpię jednak, żebym w ogóle zdecydował się na napisanie wspomnień.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Retrotopia czyli globalna epidemia nostalgii

Następny

Meandry demokracji

Zostaw komentarz