10 lipca 2024

loader

Podróże kształcą (II)

Opowieść o pracy w Polskiej Kronice Filmowej i życiu w PRL – wyprawa na „Lechistanie II”: przez Morze Śródziemne.

Późnym wieczorem 9 kwietnia zbliżamy się do Malty. Na horyzoncie zaczynają migotać światła La Valetty. Na redzie portu dostrzegamy potężną sylwetkę amerykańskiego lotniskowca. W samym porcie stoją zakotwiczone krążowniki, rakietowce i wszystko, co można nazwać okrętem. Po raz pierwszy żałuję, że pułkownik Poździk usunął mnie po kilku zajęciach ze studium wojskowego jako inwalidę wojennego. O uzbrojeniu nie wiem absolutnie nic, a tym bardziej o marynarce wojennej.

Malta z lotniskowcami w tle

Rano wychodzimy z Ryszardem na pokład i obserwujemy u nabrzeży stalowe kolosy. Pytam kapitana, czy te potwory można sfilmować.
– Jeśli ma pan dziesięć dolarów, to nic nie stoi na przeszkodzie – odpowiada kapitan.
– Jak to, tak bez zezwolenia?
– Możecie filmować na moją odpowiedzialność.
Potwierdzam, że mam dziesięć dolarów. Kapitan wkłada dwa palce do ust i gwiżdże. Nie wiadomo skąd pojawiają się przy burcie naszego statku pięknie rzeźbione łodzie. Wybieramy jedną i płyniemy. Ryszard filmuje z rozkoszą. Będzie miał niecodzienne zdjęcia. Płyniemy w kierunku morza. Właściciel łodzi wiosłuje wolno i operator jest zadowolony, że tak szybko wioślarz pojął, iż nie powinno huśtać zbyt mocno.
Zauważyli nas amerykańscy marynarze, czyli – jak ich tu nazywają – marines. Gdy wracamy, zapraszają na pokład. Pytam Rysia, czy wchodzimy? Dostrzegam na jego twarzy moment wahania, odpowiadam więc – dziękujemy, może wrócimy tu jutro, wówczas z przyjemnością skorzystamy z zaproszenia. Sympatycznych amerykańskich chłopców z VI Floty spotkaliśmy następnego dnia w samym sercu La Valetty. Tak wówczas odnotowałem spotkanie z marynarzami US Navy na łamach „Nowej Wsi.”:
„Niemiecki dziennikarz lubujący się w dosadnych porównaniach nazwał Maltę „kurtyzaną na Morzu Śródziemnym.” Chłopcy z VI Floty nie muszą czytać niemieckich gazet, ani znać historii wyspy, ich rodzinom i narzeczonym w Minneapolis, Houston i Kansas City wystarczą pamiątkowe zdjęcia. Nad rolą, jaką spełniają w tym rejonie świata, niech się zastanawiają inni. Są przecież młodzi, bardzo młodzi, aż wierzyć się nie chce, że przed kilkunastoma minutami – nim zeszli z pokładów – mieli na sobie mundury US Navy.
Tłumnie wysiadają na brzeg, śpiesząc na zwiedzanie miasta. Nie spotkałem ich jednak w zabytkowej Katedrze św. Jana, ani na dziedzińcu Pałacu Wielkich Mistrzów. Najchętniej przebywają na Strait Street. O tej uliczce nie pisze się w turystycznych przewodnikach, nie polecają jej swoim klientom żadne biura podróży katolickiej wyspy. Nicolas Borg z La Valetty powie o Strait Street: powinna nazywać się „American Street,” a niemiecki dziennikarz nazwie ją „uliczką Wielkiej Swobody.”
Strait Street jest wąska i ciasna. Dwa i pół metra, miejscami nieco więcej szeroka, zabudowana trzypiętrowymi domami, ciemna, niemal przez cały dzień pozbawiona słońca, wyróżnia się spośród innych podobnych uliczek La Valetty swoistym charakterem. W godzinach największego nasilenia ruchu u wejścia i wylotu uliczki dyżurują patrole angielskiej i amerykańskiej żandarmerii morskiej w towarzystwie czarno ubranych policjantów maltańskich. Fotografowanie nie jest tu mile widziane…”
Nam pomógł właściciel kafejki, posadził przy jednym z dwóch stolików stojących przed lokalem, a patrolowi powiedział: to są moi goście, na mojej ziemi i mogą robić, co im się podoba. Dziwiliśmy się, że nie zabroniono filmować okrętów, a jedynie marynarzy i w dodatku w cywilnych ubraniach. „Amerykańscy chłopcy z lotniskowca oznaczonego numerem 42 i towarzyszących mu okrętów biorą Strait Street w niepodzielne władanie. Od wczesnych godzin popołudniowych do późnej nocy pełno ich we wszystkich lokalach: alkohol, tańce, hazard, dziewczęta… Oto na środku uliczki odbywa się prawdziwe misterium gry w trzy karty. Siedzący na bruku Maltańczyk przegrywa beznadziejnie do swojego kolegi. To przynęta na Yankee Boys. Przynęta skuteczna, bo marines szybko przystępują do gry. Niejeden zostawił tu już cały żołd. Chłopcy z VI Floty nie mogą w żaden sposób pojąć, że jakiś tam Maltańczyk może być lepszy od nich. Pragną za wszelką cenę okazać swoją wyższość i popełniają błąd. W tej grze nie mają szans żadnych.
Przed „Tico-Tico Bar,” „New Life Bar,” „White Star,” „Colorado Spring” stoją w mini spódniczkach, obcisłych szortach maltańskie „dziewczyny do towarzystwa.” – Hello, Johnny, w naszym lokalu spędzisz najpiękniejszy wieczór. I Johnny pije drinka za drinkiem, dziewczyny go bawią, a kiedy jest „spłukany” usuwają się dyskretnie, aby zapolować na kolejnego amatora spędzenia „najpiękniejszego wieczoru.” Do „Splendid Bar,” co chwila zachodzą mali chłopcy – sprzedawcy różnych drobiazgów. Trzynastoletni Tony usiłuje sprzedać marynarzom gumę do żucia. Chodzi od stolika do stolika, wyciąga z małego tekturowego pudełka różnokolorowe prostokąciki, zachwala, w najlepszej, jaką zna angielszczyźnie. Tony musi dziś coś zarobić. Odpoczynek floty stwarza szansę. A gdy okaże się, że American Boys dziś wieczór nie będą poruszać szczękami, Tony poprosi filigranową Vicy do tańca. W takt ludowej melodii maltańskiej Tony tańczy z wyższą od siebie o głowę Vicy; tańczy w skupieniu, z poważną miną. Tylko Vicy przez cały czas go kokietuje. Właściwie to nie Tonyego. Ta kokieteria ma rozgrzać krew chłopcom z Oklahomy. Oglądają takie występy z dużą przyjemnością. Po kilku kieliszkach Old Scotch Whisky z widzów stają się sami aktorami. Wcielają się w bohaterów westernów, powtarzają ich ruchy, odgrywają całe sekwencje ze znanych filmów kowbojskich. I płacą, płacą, płacą…
McGimis z Buffalo doszedł w tej zabawie do perfekcji. Jeżeli go nie utłuką w jakiejś bójce w jednym z portów Morza Śródziemnego, po powrocie do Stanów zrobi chyba karierę filmową. McGimis prezentuje się znakomicie, gdy nogą otwiera drzwi. A drzwi są rzeczywiście jak w saloonie z Hollywood. Pomysłowi właściciele barów zrobili wszystko, żeby podziałać na amerykańską wyobraźnię. Tu każdy może się czuć jak prawdziwy kowboj. Więc McGimis kołyszącym się krokiem wchodzi po schodach do „Splendid Bar.” Ręce w czujnym wyczekiwaniu. Nagle przyklęka na schodach, wyciąga przed siebie obie ręce z wyprostowanymi palcami wskazującymi i „wypala” w kolegów, którzy usiłowali wstać od stolika na jego widok. McGimis jest szybki. Przeciwnicy nie zdążyli się nawet podnieść. McGimis może się równać nawet z Johnem Wayne’m. Dziewczęta biją brawa. McGimis to porządny chłop, zna się na zabawie. Przez kołyszące się drzwi salonu zaglądają dwie małe, może dziewięcio-, a może dziesięcioletnie dziewczynki. Wykrzykują coś po maltańsku do marynarzy. McGimis przyjmuje to jako zaproszenie do zabawy. Chwyta smarkule, sadza przy stoliku i zamawia dla nich dwie butelki coca-coli. Ale przedtem dziewczynki muszą wypalić papierosa, taki jest układ, warunek gry. Smarkule krztuszą się dymem, kaszlą głośno, z oczu lecą im łzy. McGimis i jego koledzy pokładają się ze śmiechu. – W porządku – mówi McGimis – klawa zabawa. Daje dziewczynkom po kilka centów. O’key! Na Strait Street – uliczce wielkiej swobody, można się tanio i dobrze zabawić.
A kiedy żołd się wyczerpie, można także zaproponować kolegom: – Do diabła chłopcy, za pięć dolarów zdemoluję dla was ten cholerny lokal!”

Malta z „Wolną Europą” w tle

Kapitan ma dla nas wiadomości. Złożył mu wizytę profesor – Polak, który jest wykładowcą uniwersytetu w La Valetcie, i na jego ręce, podczas naszej nieobecności, zostawił dla nas zaproszenie na obiad. Przyjedzie po nas jutro o czternastej. Pytam kapitana, czy jedzie z nami?
– Byłem tam wczoraj, w drugie święto wielkanocne.
– Czy redaktor Kur też został zaproszony?
– Oczywiście, profesor zaprosił go osobiście. Czeka was miła niespodzianka.
Profesor mieszka w kremowej willi, w zamożnej dzielnicy La Valetty. Kiedy za samochodem zamyka się brama, przed dom wychodzi żona profesora i wita nas serdecznie.
– Jestem szczęśliwa, że mogę spotkać kolegów dziennikarzy, tym bardziej że sama jestem dziennikarką.
– My też się cieszymy – odpowiadam – że na tej cudownej wyspie spotykamy koleżankę.
– Czy panowie czytali mój artykuł w „Przekroju?” To moja pierwsza publikacja w prasie krajowej. Na stałe jestem zakotwiczona w rozgłośni „Radia Wolna Europa”.
Tadeusz Kur, odwraca się raptownie, jakby chciał stąd uciec. Przytrzymuję go za połę marynarki i powstrzymuję przed rejteradą. Wchodzimy do wnętrza, gdzie w salonie czeka już zastawiony stół, na którym pośrodku króluje nasza oj-czysta „Wyborowa”, gdyby nie oszronienie, można by rzec: prosto z Pewexu.
Ten stół przykryty białym obrusem, i suto zastawiony miejscowymi potrawami, wśród których dostrzegam polską szynkę i jajka pomalowane jak na łowickiej wsi, ten polski stół wpływa kojąco na redaktora Kura. Państwo Kozłowscy sprawiają wrażenie wyraźnie uradowanych spotkaniem. Profesor wznosi pierwszy toast za gości z kraju. Odwzajemniamy się toastem i atmosfera staje się niemal rodzinna. Tadeusz Kur proponuje przeprowadzenie wywiadu z panią domu i obiecuje opublikować go w „Prawie i Życiu”, dodając, że chętnie na zasadzie wzajemności udzieli osobiście wywiadu przedstawicielce „Wolnej Europy”. Pani domu próbuje wyjaśnić gościowi, że zbojkotowałaby ją prasa emigracyjna, a i rozgłośnia mogłaby mieć pretensje. Redaktor Kur twierdzi, że my nie mielibyśmy kłopotów. Zabieram głos i przypominam, że dziś jest trzynasty, a ja jestem przesądny, i obawiam się, że mój szef mógłby wywiadu z koleżanką nie opublikować.
Wznoszę toast za panią domu, która przyjmuje nas z iście polską gościnnością. Przestajemy spierać się politycznie, przez pewien czas słuchamy opowieści profesora i ani się spostrzegliśmy, a już czas wracać na statek. Profesor odwozi nas do portu, z którego odpłynęły okręty amerykańskiej VI Floty.
Rano Ryszard przypomniał sobie, że musi w mieście zrobić jeszcze kilka dokrętek. Przy okazji zajrzeliśmy na Strait Street, opustoszałą i cichą jak porzucona kochanka. W drodze do Grecji spotkaliśmy eskadrę amerykańskich okrętów na pełnym morzu. Z lotniskowca zapytano: – What ship?”
Radiooficer odpowiedział: – Jestem „Lechistan II. Kapitan wydał rozkaz zmiany kursu. Z prawej strony zbliżały się do statku dwa olbrzymie okręty wojenne.
Chłopcy, których poznaliśmy na Strait Street, przestali być zabawni. Przyznaję, poczułem się nieswojo. Ryszard zachował zimną krew i filmował to spotkanie.
Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta zabawa, gdyby kapitan „Lechistanu II” nie miał dość zmieniania kursu. Przedstawił się i stanowczo zapytał, czy dowódca VI Floty zna wszystkie konwencje obowiązujące marynarkę wojenną na wodach międzynarodowych w czasie pokoju? – Sorry – odpowiedziano z lotniskowca – nie denerwuj się, to tylko zabawa.

W kraju pułkowników

Płynęliśmy w kierunku wybrzeży Grecji, konkretnie do Scaramanki. W nocy złapała nas burza morska, rzadko spotykana na Morzu Śródziemnym. Statkiem rzucało niemiłosiernie, niesamowicie ogromne fale zalewały pokład, chwilami nie było go widać. Bryzy wody rozbijały się o szyby mostku kapitańskiego. Kiedy uderzała ogromna fala, wydawało się, że dziób unosi się w górę i statek staje dęba, żeby po chwili raptownie opaść w dół i przyjąć następne uderzenie żywiołu. Przetrwałem ten sztorm bez większych sensacji, ale współpasażerowie, ba, niektórzy marynarze, rano wyglądali szaro i byli potwornie zmęczeni. Na redzie Scaramanki, portu wówczas nieistniejącego na mapie, zaczęło się rozładowywanie statku. Za pomocą dźwigu przenoszono na barki kwadratowe paki. Mogliśmy się tylko domyślać, iż jest to jakiś niebezpieczny ładunek. Trwało to kilka godzin, potem, przed wejściem do portu, zabrano nam kamerę i aparaty fotograficzne.
W Grecji rządzili wówczas „Czarni pułkownicy”, grupa oficerów, którzy 21 kwietnia 1967 roku dokonali zamachu stanu i przejęli władzę. Przed opuszczeniem Scaramanki oddano nam kamerę i aparaty fotograficzne. „Lechistan II” skierował się w stronę Pireusu. Nie wpłynęliśmy do portu, bo nie zgodziła się na to załoga, która straciłaby wolny dzień w kraju, gdyby „Lechistan II” zamiast na redzie cumował przy nabrzeżu portowym. Przez dwa dni dochodziły nas odgłosy Pireusu, miasta obchodzącego grekokatolicką Wielkanoc. Nasze interesy kłóciły się z interesami załogi, której większość nie wykazywała zainteresowań kulturalnych, historycznych, czy turystycznych. Wielu marynarzy w ciągu dwumiesięcznego rejsu zeszło na ląd tylko raz, by zrobić zakupy. Akropol, Partenon to nazwy, które nie funkcjonowały w tym środowisku, nie pobudzały wyobraźni. W poniedziałek, w drugim dniu świąt, dopłynął do statku przedstawiciel PLO. Jak już wspomniałem, armator zobowiązał się pomóc kronice i zapewnić w każdym porcie transport. Gdy pan Adamski dowiedział się, że nie mamy wiz greckich , wystraszył się na dobre. Opowiedział nam, że nie tak dawno policja grecka aresztowała filmowca, spędził on w areszcie kilka tygodni zanim go stamtąd wyciągnięto. Ale obiecał przysłać samochód, gdy tylko statek wejdzie do portu. Zastanawialiśmy się z Ryszardem nad ostrzeżeniem pana Adamskiego. Po długim namyśle postanowiliśmy zaryzykować. W greckiej ambasadzie w Warszawie powiedziano bowiem, że będziemy mogli wychodzić do miasta na takich samych zasadach, jak członkowie załogi.
We wtorek o świcie „Lechistan II” wpłynął do portu. Po śniadaniu wyruszyliśmy do miasta. Dokerzy przyglądali się nam z zaciekawieniem, Ryszard niósł kamerę na ramieniu, a ja dwa aparaty fotograficzne. Ponieważ szliśmy podczas przerwy śniadaniowej, robotnicy poczęstowali nas czarnymi oliwkami, ich smaku nigdy nie zapomnę. Miejską komunikacją dojechaliśmy do placu Omonia, skąd dochodziły dźwięki wojskowej orkiestry.
Wzdłuż jednej z głównych ulic prowadzącej do placu zobaczyliśmy tłumy ludzi stojące na chodnikach. Zamierzaliśmy się wycofać, gdy usłyszeliśmy gwizdek policjanta, który dawał nam znak ręką byśmy do niego podeszli. Pomyślałem: to koniec, przypominałem sobie opowieść pana Adamskiego. Rysiek – jak się później okazało – pomyślał to samo.
Tymczasem policjant kazał nam iść za sobą, co wzmogło jeszcze nasze obawy. Podprowadził nas kilka kroków, odsunął ludzi i ustawił naprzeciw trybuny, na której pułkownicy przyjmowali defiladę wojska. Spojrzeliśmy na siebie bez słowa i Ryszard zaczął filmować. Defilada odbywała się w czwartą rocznicę dojścia pułkowników do władzy.
Podekscytowani wracaliśmy na statek, Ryszard zapytał: – Czy u nas moglibyśmy filmować defiladę i trybunę z dostojnikami bez zezwolenia?
–Trafiłeś w sedno drogi Ryszardzie – odpowiedziałem – czymś się przecież musi różnić dyktatura proletariatu od dyktatury „czarnych pułkowników”.
Najważniejsze, że ustąpiły wszelkie obawy. W realizacji naszych planów nieocenioną pomoc okazał nam Krzysztof, syn pana Adamskiego. Przyjeżdżał samochodem i czekał na nas przed bramą portową, w ten sposób nie traciliśmy cennego czasu. Straż portowa i celnicy przestali kontrolować, a dokerzy traktowali jak przyjaciół, częstowali nie tylko smakowitymi oliwkami, ale także „retsine” złotym winem o zapachu sosny.

Atrakcje Stambułu

Z żalem opuszczaliśmy Ateny, Pireus i piękną Helladę. „Lechistan II” wszedł na kurs do Turcji. Bez przesady mogę napisać, że załoga na dźwięk słowa Stambuł bardzo się ożywiła. Miasto już wtedy cieszyło się uznaniem marynarzy, jako centrum atrakcyjnych i tanich zakupów. Ledwo „Lechistan II” opuścił kotwicę na redzie Stambułu, do statku zbliżyło się kilkanaście łodzi. Najpierw na pokład weszli celnicy, którzy zakupili od marynarzy: papierosy, alkohol i „świerszczyki”. Po celnikach na statek wtargnęli zwykli handlarze, ich gusty niczym się nie różniły od upodobań celników. Kiedy łodzie oddaliły się od burt statku, weszliśmy do portu i zarzuciliśmy cumy przy nabrzeżu po azjatyckiej stronie miasta . A gdy ucichł gwar na pokładzie, do kabiny przybyli dwaj marynarze, którzy zwrócili nam dolary z dużymi odsetkami. Mogliśmy wyruszyć na sławny „Wielki Bazar” w Istambule po prezenty dla najbliższych.
Na szczęście marynarze uprzedzili nas, że tu w Turcji należy obowiązkowo targować się ze sprzedającym. Klient (Amerykanie, Niemcy), który płaci bez targowania, nie wzbudza uznania sprzedającego. Jeśli targujesz się znaczy to, że towar ci się podoba i kupienie go sprawi ci radość. Takiemu klientowi warto opuścić parę groszy. Jeśli kupujesz bez targowania, nie możesz poznać wartości towaru i umiejętności zaprezentowania jego zalet. Targując się, tym samym wchodzisz w bliskie związki uczuciowe ze sprzedającym, nawiązujesz z nim głębszą znajomość. I masz większą satysfakcję z transakcji.
Wielkie wrażenie wywarły na nas stragany z wyrobami ze złota. Łańcuszki, medaliki, znaki zodiaku, krzyżyki, pierścionki i obrączki we wszystkich rozmiarach i kształtach. Na każdym wyrobie próba. Upewniliśmy się, że można kupować bez obawy, nie ma tu żadnych podróbek z tombaku. Oszustwo na wyrobach ze złota jest nie do pomyślenia, wysokość kary odstrasza. W eleganckich sklepach w centrum miasta handel przebiega zupełnie inaczej. Sadzają klienta w wygodnych fotelach, częstują aromatyczną kawą, schłodzoną coca-colą, herbatą… Oczywiście, targowanie jest tu również dobrze widziane i cenione. Gdy opuszczasz sklep, wręczają ci obowiązkowo garść wizytówek. Rozdaj je w swoim kraju znajomym i przyjaciołom – mówią. Nie szkodzi, że z Polski nie ma jeszcze zbyt wielu turystów. Prędzej czy później pojawią się i wyjadą stąd zadowoleni.
Bardziej od zakupów pociąga nas historia miasta, noszącego w przeszłości miano Nowego Rzymu, Bizancjum, Konstantynopola… Oto osławiona Hagia Sophia – bizantyńska świątynia zamieniona przez Mustafę Kemala Paszę Atatürka na muzeum, gdy jego współbracia zaczęli się spierać o to, jak wykorzystać wiekową budowlę, co w niej urządzić – meczet czy kościół? Z Hagia Sophią rywalizuje meczet olśniewającej piękności, wzniesiony przez Sulejmana Wspaniałego, aby przyćmić wielkość świątyni Hagia Sophia. Czy przyćmił? Obie budowle, symbole różnych epok i kultur, zachwycają dziś oryginalnością rozwiązań architektonicznych i cudownymi freskami. Wieża Galaty, w której ponoć imć pan Onufry Zagłoba, herbu Wczele, w niewoli przez Turczyna był osadzon, góruje nad Zatoką Złotego Rogu. Śladów sławnego przodka nie znaleźliśmy, ale legenda jest wiecznie żywa. I jeszcze tylko Topkapi Sarayi, przepyszna rezydencja sułtanów, położona na wysokim cyplu i opiewany przez poetów harem. Kiedy opuściliśmy Istambuł i pokonaliśmy cieśniny, kapitan wydał rozkaz: kurs – Lattakia. Znaleźliśmy się na pełnym morzu, spokojnym i monotonnym. I gdy wydawało się, że nic nie zakłóci błogiego nastroju kapitan ogłosił alarm szalupowy.
Szybko założyliśmy kamizelki ratunkowe i wsiedliśmy do łodzi. Najtrudniej miał Ryszard, bo nie dość, że musiał założyć kamizelkę, to w dodatku musiał jeszcze zrobić dobre zdjęcia. W związku z tym trzy razy opuszczano łódź na wodę i dwa razy powtarzano akcję: człowiek za burtą! Alarm udał się nadzwyczajnie Ryszard nie krył zadowolenia, bo zrobił dobre ujęcia, kontent był kapitan, bo nikt nie utonął, uradowani byli pasażerowie, bo przerwano monotonię rejsu. Cieszyliśmy się, że za dwa dni zobaczymy brzegi Syrii.

Tekst pochodzi ze strony www.pekaefczyk.com. W kolejnych wydaniach magazynowych „Dziennika Trybuna”pojawiać się będą dalsze odcinki wspomnień Autora.

Redakcja

Poprzedni

Bo tak

Następny

Szczepimy bo myślimy!

Zostaw komentarz