Wynalazcą drutu kolczastego bez kolców był niejaki Kowalski, bohater „Pogrzebu po polsku” Tadeusza Różewicza.
Kowalski, jak wynika ze spisu osób, sprawował właśnie funkcję dyrektora fabryki kolczastego. Ale poznajemy go na scenie jako domniemanego konsumenta jajka na twardo. Domniemanego, ponieważ jajko utkwiło mu gardle i gdyby nie jego zastępca Kitosz zaległoby tam na zawsze. Ale Kowalski i tak wkrótce zszedł ze sceny.
„Pogrzeb po polsku” (1964) to farsa, a ściślej, jak zaznacza Różewicz, „nowy gatunek tragifarsy”, gatunek raczej pogardzany, a więc i sztuka bywa wstydliwie wymieniana pośród dramatów pióra Różewicza, nader rzadko grana, raz chyba tylko z powodzeniem wystawiona we Wrocławiu przez Jerzego Krasowskiego (1971). Tymczasem to utwór w dorobku poety ważny, nawet jeśli w porównaniu z „Kartoteką” czy „Stara kobieta wysiaduje” albo „Do piachu” w drugim gatunku. Różewicz wrócił do niego po latach i w pół wieku po prapremierze opublikował nową wersję (2011) na swoje 90. urodziny. Poddał w tym krótkim utworze próbie wytrzymałości współczesny teatr, sparodiował jego uroszczenia, mody i mylne ścieżki, a przy okazji zdemaskował praktyki ingerencji cenzorskiej i nadzoru służb nad sferą tak delikatną jak literatura. Oczywiście, nie obyło się bez wycieczek pod adresem niedouczonych półinteligentów. Słynne słowa Pankracego z „Nie-boskiej Komedii” Zygmunta Krasińskiego „Galilaee vicisti”, Kitosz wyjaśnia, że to „w zasadzie o Galileuszu …że zwyciężył”.
Wydawałoby się, że „Pogrzeb po polsku” to utwór zapomniany, ale okazało się, że nie. Sięgnął po niego przed kilkunastu laty Stanisław Miedziewski, a połączywszy jego fragmenty z innymi tekstami Różewicza-prześmiewcy zbudował scenariusz monodramu „Przyj dziewczyno, przyj”, który Wioleta Komar zaprezentowała na scenie Teatru Rondo (2007). Monodram szczęśliwie pozostał w repertuarze aktorki, wciąż przywołując przed oczy i uszy widzów wizję katastrofy kultury. „W efekcie – pisał po premierze Miroslaw Baran – otrzymujemy przezabawną komedię, pastwiącą się przede wszystkim nad negatywnymi przejawami współczesnej kultury: głupotą jednosezonowych „gwiazdek”, zubożeniem języka („obok słowa kurwa obie półkule zajęła dupa”), wyrachowaniem twórców w dążeniu do sukcesu, powielaniem stereotypów przez mass media… „Przyj, dziewczyno, przyj” jest spektaklem szyderczym i zjadliwym, nie ma w nim delikatnej ironii, za to dużo dosadności”.
Przestrogi poety przed skarleniem edukacji, zgubnym wpływem banalnej konfekcji kulturalnej, ubóstwem języka, tracącego swój charakter, ugniatanego przez internet, seriale, reklamy i gazetową papkę nie tracą nic ze swej aktualności, a w monodramie Komar wybrzmiewają przekonująco.
To przestrogi w innym klimacie niż katastroficzne wizje Witkacego, który drżał na myśl o perspektywie zaniku indywidualności i triumfu kulturalnej „urawniłowki”. Różewicz łączył postawę satyryka, nauczyciela i skrytego optymisty. Jak mówił w wyśmienitym filmie dokumentalnym Piotra Lachmanna „Moje pojednanie” nie był takim nihilistą, „który od razu leci się powiesić”. Co więcej, dodawał, „byłem pesymistą, ponieważ byłem optymistą”. Z nadzwyczajnym uporem trwał w przekonaniu, że człowieka można jednak uratować. Dlatego pokpiwał, bardziej z uśmiechem niż swadą pisarza komediowego ze współczesnego teatru w jednym z wierszy przywoływanych przez Wioletę Komar:
„sztuka w trzech aktach tajnych i fajnych
absolutnie sceniczna do przedstawiania
na plecach własnych czyli na leżąco
bez względu na porę roku i budynek
w którym odbywa się przedstawienie”.
Trzon spektaklu (jak podaje reżyser Stanisław Miedziewski: 75 proc.) stanowi tekst „przyj dziewczę przyj”, o którym Stanisław Ściepuro pisał, że „to wstrząsający obraz spustoszeń, jakich dokonuje w mentalności jednostek współczesna telewizja, przemieniająca każdą poruszaną kwestię w lekkostrawną papkę, dyskurs – w program rozrywkowy, politykę – w starcia wykreowanych przez sztaby specjalistów od marketingu politycznego „komiksowych” bohaterów, których argumenty są dobrze znane, zanim jeszcze otworzą usta, a widza przed ekran przyciąga wiążący się z tymi potyczkami silny ładunek emocjonalny, demonstracje agresji, elementy rywalizacji, czyli w swej „poetyce” spektakl niemal sportowy”. Tekst powstał w roku 2007. Warto jednak przypomnieć, że niemal od początku w jego twórczości pojawiały się akcenty krytyczne w stosunku do kultury masowej, do gazetowej papki, wyraźnie widoczne już w „Kartotece” (1960) czy we wspomnianym już „Pogrzebie po polsku”, w którym aż roi się od celowo popełnianych gaf, szumu informacyjnego, bełkotu (Tadeusz Różewicz nazywa to bez mizdrzenia się „pieprzeniem w bambus”) i wołających o pomstę do nieba błędów ortograficznych: „cóż ja! tegoroczna maturzystka i powieściopisarka popełniłam błędy i nie wstydzę się tego zresztą w tej chwili pod znakiem zapytania stoi cała ortografia w związku z tym że my internauci skracamy słowa do liter znosimy litery duże i w ogóle jedna lub dwie litery na smesie mniej robi styl…”. W takich okolicznościach nie dziwota, że „o dżyngis chanie też nic nie wiem”, wyznawała bohaterka „przyj dziewczyno”.
W monodramie bohaterka otrzymała nie przypadkiem nazwisko Nadziei Tupalskiej. To znana adaptatorka wspominana marginesowo w „Pogrzebie po polsku”. Pojawiała się także w wierszu „Sława”, w którym Różewicz rozprawił się z niechcianą adoracją okazywaną mu jako gwieździe literatury:
„panie Tadku! jest pan cudowny!
całuję pana (słyszę w słuchawce
cmoknięcia słuchawka poci się
moje ucho też) czy mogę to
puścić na antenę w bloku
kulturalnym z wierszami
przemiłej poetki Tupalskiej-Psi
psińskiej primo voto Plattfus, nie
czytał pan?! miała cudowną wystawę
razem z mężem on maluje od świtu
a ona pisze śpiewa komponuje instaluje”.
Swoją bohaterkę celnie scharakteryzował Miedziewski: „Do naszego przedstawienia wdarła się siłą, Jest niezastąpiona jako wykonawczyni najnowszych tekstów autora „Kartoteki”. Kreuje wizerunek wieloartystki, zjawisko, ikonę naszych czasów, wziętą „z najwyższej półki kultury niskiej”.
Spektakl – jak zawsze u Stanisława Miedziewskiego – jest solidnie skonstruowany, ale ma swoje luzy, celowo zachowane miejsca do wypełnienia, czasem nawet do zamiany. Toteż Wioleta Komar uzupełnia tekst Różewicza o sygnały najnowszych wydarzeń i szumów informacyjnych, osadzając mocno spektakl w naszej współczesności. Tak było, kiedy oglądałem go dwa lata temu w gdańskim Teatrze w Oknie podczas festiwalu monodramów przygotowanych pod wytrawną ręką Stanisława Miedziewskiego. Mogliśmy wówczas usłyszeć komunikat o Nagrodzie Neptuna. Właśnie wręczonej w Gdańsku Mai Ostaszewskiej i Janowi Klacie. Albo dowiedzieć się o wizycie papieża Franciszka w Irlandii. Taka inkrustacja nowościami daje efekt bliskości pulsu dnia, choć i bez niej tekst Różewicza w błyskotliwej interpretacji Wiolety Komar brzmi porażająco aktualnie, ukazując bezdroża myślowe, w których grzęźniemy po szyję.
Niebawem będzie można obejrzeć ten spektakl on line podczas transmisji z toruńskiego „Baja Pomorskiego”, gdzie odbywać się będą jubileuszowe, 35. Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora. Zainauguruje je 7 maja (o godz. 18.00) monodram Krzysztofa Gordona „Śmieszny staruszek”. Nazajutrz 8 maja (o godzinie 17.00) wystąpi Wioleta Komar ze swoim monodramem „Przyj dziewczyno, przyj”. Ciekawe, czy Nadzieja Tupalska wtrąci swoje trzy grosze do wciąż zmieniającej się sytuacji pandemicznej. Podczas festiwalu będzie można zobaczyć także spektakl Piotra Kondrata „Szekspir 7PM” (8 maja o godz. 19.00) w niedawno otwartym amfiteatrze szekspirowskim „Baja Pomorskiego”, a na zakończenie przeglądu Agnieszka Przepiórska przedstawi swój najnowszy monodram „Ginczanka. Przepis na prostotę życia” (9 maja godz. 18.00). A ja zapraszam na moją gawędę „Tadeusz Różewicz w teatrze jednego aktora” (7 maja godz. 19.30).