Nie wiadomo kiedy tę książkę się przeczytało. Zupełnie niespodziewanie, zanim się człowiek zorientował, okazało się, że to już koniec.
A jeszcze chciałoby się pobyć dłużej w tym kolorowym świecie cudownych ludzi, pamiętnych zdarzeń i smakowitych anegdot. Bo ta książka jest taka jak jej autorka. Cała ona: błyskotliwa, kapryśna, zmienna w nastrojach, ciągle w ruchu i buzująca od pomysłów.
Bohaterami „Notesu Krystyny Gucewicz, czyli Fołtyn w śmietanie” są przede wszystkim znani artyści i inni wspaniali ludzie, których autorka spotykała na swojej drodze. Ale tak naprawdę bohaterką główną jest sama autorka, z niespożytą energią przez lata organizująca setki spotkań, programów telewizyjnych, festiwali, akcji. Gdyby nie jej sprawstwo kierownicze i współudział wiele zdarzeń, o których pisze, nigdy by nie doszło do skutku.
Poetka i menadżerka w jednej osobie. Cięta recenzentka i czuła biografka – jak piękna jest jej książka o Szymonie Szurmieju, a nawet o niej nie wspomni w „Notesie”. Zresztą nie wspomni o bardzo wielu innych swoich książkach i spotkaniach, bo to nie jest książka samochwały, która wciąż w zachwyceniu rozpamiętuje swoje sukcesy. O „Ostrych dyżurach poetyckich” w Teatrze Narodowym napomknie zaledwie gdzieś przy okazji dwa czy trzy razy, choć ta wspaniała inicjatywa sama w sobie zasługuje na księgę wspomnień i wzruszeń.
Zasada, która spaja „Notes” wyłożona została przez autorkę już na samym początku w tytule. To właśnie jej
zapiski, szpargały,
których nigdy się nie pozbywa, zbudowały tę opowieść i ułożyły się w pozornie chaotyczną całość, bo przecież ten chaos,a właściwie kosmos opowieści, autorka ogarnia, nie ginie w rozlicznych dygresjach, za każdym razem, kiedy niesiona jest zbyt daleko wyobraźnią, powściąga się krótkim a soczystym strofowaniem samej siebie: „ale do adremu”.
Metoda zaś tego notowania polega na przestrzeganiu zasady numer dwa – nigdy nie nudzić.
Zasadę tę zapisała Krystyna Gucewicz także wprost w swojej książce, kiedy przywołuje na świadka niezapomnianego Kwintę, czyli Janka Machulskiego. Otóż jak pisze Gucewicz, Machulski miał w zwyczaju opowiadać na dobranoc bajki swemu małemu synkowi, Julkowi, przyszłemu reżyserowi najlepszych polskich komedii filmowych. Opowiadał te bajki ze swadą, ale ponosiła go nieraz fantazja, odchodził od tematu, tonął w wątkach pobocznych, a wtedy Julek Machulski przywracał go do równowagi niezmiennie takim samym zawołaniem: „Aż tu nagle!”. Miało to oznaczać, że pora na przyspieszenie i konieczny zwrot akcji, aby wreszcie zaczęło się coś dziać. „On mnie reżyserował!”, mawiał Machulski.
Tę samą metodę twórczą stosuje Gucewicz. Kiedy czuje, że jej „Notes” za bardzo ucieka w bok, wtedy przypomina sobie wskazówkę „Aż tu nagle”, czyli wraca do tematu, do „adremu” albo porzuca stary wątek i podejmuje kolejny.
Barwią tę książkę niepoliczone anegdoty i powiedzonka największych z największych, od Niny Andrycz, Hanki Bielickiej, Gustawa Holoubka po Danutę Szaflarską i Zbigniewa Zapasiewicza. Są wśród nich tak zabawne, że trudno książkę utrzymać w reku (zaręczam), a wiele bezinteresownych, zwłaszcza tych góralskich, jak ten dialog dwóch wąsatych górali:
– Com robis, kie mos cas?
– Siedzem i dumiem.
– A kie ni mos casu?
– To ino siedziem.
Albo nieco złośliwe, choć niewinne opowieści koleżeńskie, jak ta o Maliniaku, czyli Romku Kłosowskim:
– Wiesz, Kłos poszedł do księgarni.
– I co?
– Pani pyta, czy szuka czegoś lekkiego. „Niekoniecznie – odpowiada Kłos. – Jestem samochodem”.
Ale to nie jest książka tylko do śmichu-chichu, choć usiane w niej anegdoty, powiedzonka, riposty to prawdziwe perełki humoru. Niemało w „Notesie” liryzmu, namysłu nad czasem, który przemija i serdecznych uczuć okazywanych ludziom i miejscom, których aura działa nie tylko na wyobraźnię autorki. Ma takie swoje miejsce, jak każdy i pisze o nich z czułością Poetki. O ludziach, wobec których zachowała wdzięczność i nieskrywane
poczucie długu
pisze z serdecznością, a przy tym kilkoma kreskami potrafi uchwycić ich osobność. Tak jak w przypadku Wojciecha Siemiona, któremu poświęciła osobny rozdzialik w „Notesie”. Ale od razu pierwszymi zdaniami wprowadziła w klimat Wojtkowego świata:
Czarodzieje się zdarzają. Nawet jeśli nie wszyscy o tym wiedzą. Dowód oczywisty; Wojciech Siemion. Wszystko, czego się dotknął, zamieniało się w świat równoległy, literacki obrzęd, malarskie pejzaże, gry z wyobraźnią. Doskonale pamiętam te energiczne telefony:
– Przyjedź koniecznie, organizuję w Petrykozach… – Tu padał pomysł, na który nikt inny poza Wojtkiem w życiu by nie wpadł.
Absolutnie pojedynczy egzemplarz.
Też pamiętam takie telefony. Jakby to było wczoraj: „Tomi, przyjeżdżaj, otwieram w Petrykozach rzeźbę poświęconą Leszkowi Kołakowskiemu. Bądź”. I byłem.
Książka Krystyny Gucewicz ma dla mnie szczególny smak, bo mniej więcej połowę bohaterów, którzy przewijają się na jej kartach, znam albo znałem, bo niestety, część z nich już odeszła, osobiście. Autorka pełni więc funkcję kustoszki nie tylko swojej pamięci, ale pamięci całej powojennej generacji. Ale zaręczam, że dla wszystkich tych, którzy nigdy nie zetknęli się z ludźmi, o których z taką czułością pisze, to spotkanie okaże się nie tylko ciekawe, ale i odkrywcze.
– Pan Bóg mi jeszcze nie odebrał rozumu i nie piszę pamiętników – powiedział mi kiedyś Kazimierz Dejmek. I słowa dotrzymał. Gucewicz też nie pisze pamiętników, ale wspomina, pisząc w formie niezobowiązującej, nieledwie od niechcenia o tuzach polskiej sceny, filmu, telewizji i estrady. Portretuje ich nietuzinkowy profesjonalizm, ale i słabostki, chwile wielkie i nieco mniejsze, ale zawsze z życzliwością i poczuciem, że mowa często o ludziach kreujących ulotne światy. Światy, które umierają zaraz po urodzeniu i pozostają jedynie we wspomnieniach, anegdocie, powidoku. Dzięki Krystynie Gucewicz także w książce.
Mimochodem – bo przecież nie towarzyszył autorce żaden zamiar propagandowy czy ideologiczny – ta książka odczarowuje „siermiężną wersję PRL-u”, w której miała jakoby panować nie kultura, ale „czarna dziura”. Ukazuje też pierwsze kroki po transformacji ustrojowej, kiedy wszystko stawało otworem i wiele spraw wydawało się łatwiejszych, niż były w istocie.
Nie ukrywając rozmaitych niedoborów i opresji czasu minionego, Gucewicz na światło dzienne wydobywa blaski, powołanej do życia
niepodległej republiki artystów
i ludzi kultury, którzy nie ulegając zmiennym kaprysom rządzących, trwali przy swojej bajce. Tworzyli, wierząc, że te ich łątki artystyczne, umierające zaraz po narodzinach, mają przecież jakiś sens. Autorka „Notesu” składa im wszystkim niepatetyczny ukłon, czasem żartując, a czasem z namysłem wracając do wielkich naszej nieodległej przeszłości, którym należy się dobra pamięć i szacunek. Nie mogę się oprzeć pokusie, żeby nie przepisać kilku zdań z książki, w których Krystyna Gucewicz ujęła sens dzieła Gustawa Holoubka:
Holoubek był kimś nadzwyczaj skromnym, nie wygłaszał tyrad o życiu, wszechświecie czy aktorstwie, chociaż filozofem teatru był z pewnością. Studentom powtarzał, że w dialogu często ważniejsze od tego, co mówisz, bywa, jak słuchasz. Gotowa dewiza na życie, czyż nie?
Dawno temu zgodził się na opublikowanie książkowego wywiadu, po latach napisał uroczą książkę o sobie samym. W sprawach istotnych zasłaniał się ironią. Pytany o tajemnice zawodu, powtarzał czasami, że przygotowując się do roli, zawsze warto sięgnąć w głąb siebie samego. O ile się tam kogoś zastanie…
Chociaż czyta się „Notes” znakomicie i za szybko, to nie jest lekturą na raz. Warto do niej wracać i smakować po kawałku.
„Notes Krystyny Gucewicz, czyli Fołtyn w śmietanie. Żarty, fakty, anegdoty”, wyd. Arkady, Warszawa 2018, str. 320, ISBN: 978-83-213-5075-2.