Z IRENĄ SANTOR, pierwszą damą polskiej piosenki, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Irena Santor – ur. 9 grudnia 1934 w Papowie Biskupim – jedna z największych legend polskiej piosenki. W latach 1951-1959 solistka zespołu „Mazowsze”. Laureatka krajowych i międzynarodowych festiwali piosenkarskich oraz wykonawczyni wielu utworów, które stały się wielkimi przebojami (np. „Tych lat nie odda nikt”, „Powrócisz tu”). W 1948 zamieszkała w Polanicy-Zdroju. Uczęszczała do Gimnazjum Zdobienia Szkła, a później do Zasadniczej Szkoły Zawodowej Przemysłu Szklarskiego w Szczytnej na Dolnym Śląsku. W grudniu 1959, po odejściu z „Mazowsza”, zadebiutowała w audycji „Zgaduj-Zgadula w Sali Kongresowej warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Techniki estradowego rzemiosła uczyła się u prof. Wandy Wermińskiej. Współpracowała z kabaretami „Wagabunda”, „U Kierdziołka” i „Karuzela Warszawska”. W latach 1965-1966 występowała w warszawskich Teatrach Syrena i Ateneum. Występowała na ich scenach w spektaklach: „Zróbmy coś”, „Kram z piosenkami”, „Inne czasy” i „Ćwierć za kominem”. Pojawiła się też na ekranie w filmowej komedii socrealistycznej Leonarda Buczkowskiego „Przygoda na Mariensztacie” (1955) i zagrała duży epizod komedii muzycznej Stanisława Barei „Przygoda z piosenką” (1966). W latach 1965-1966 została uznana za najpopularniejszą piosenkarkę Polonii amerykańskiej. Uczestniczyła w festiwalach zagranicznych, np. w Rio de Janeiro, na Majorce. Koncertowała w większości krajów Europy, w obu Amerykach, Azji i Australii. Dokonała licznych nagrań dla Polskiego Radia. Wystąpiła w wielu recitalach telewizyjnych. Nagrała szereg solowych albumów, np. „Halo Warszawo”, „Piosenki stare jak świat”, „Powrócisz tu”, „Zapamiętaj, że to ja”, „Moja Warszawa”. Stworzyła wiele duetów muzycznych m.in. z Mieczysławem Foggiem, Edytą Górniak, Krzysztofem Cugowskim, Magdą Umer, Andrzejem Sikorowskim, Zbigniewem Wodeckim, Katarzyną Stankiewicz, Pawłem Kukizem, Alibabkami Wojciechem Gąssowskim, Jerzym Połomskim, Anną Marią Jopek, Grzegorzem Turnauem, Grażyną Łobaszewską, Justyną Steczkowską. Współpracowała z Orkiestrą Polskiego Radia i Telewizji pod dyrekcją Stefana Rachonia. W 1991 zdecydowała się wycofać z czynnego życia artystycznego. Zapowiadała, że nie będzie dawać już koncertów na żywo z wyjątkiem imprez charytatywnych i tych promujących zdrowy tryb życia, miała jednak nadal nagrywać dla radia i współpracować z telewizją. Jednak po występach entuzjastycznie przyjętych przez publiczność, w szczególności w Sopocie w 2002 roku, odstąpiła o tych zamiarów. W latach 1994–2004 była przewodniczącą Stowarzyszenia Polskich Artystów Wykonawców Muzyki Rozrywkowej. Uczestniczyła również w pracach Rady Artystycznej Polskich Nagrań. W 1995 ukazały się wspomnienia piosenkarki i wspomnienia o niej, zatytułowane „Miło wspomnieć”, w opracowaniu Violetty Lewandowskiej. W jej repertuarze wiele miejsca zajmuje Warszawa. W 2001 powstała płyta pt. „Kolory mojej Warszawy”, zawierająca nagrania artystki z lat 1960-1980, poświęcone w całości stolicy. Laureatka trudnych do zliczenia nagród, w tym m.in. licznych nagród festiwalowych, „Bursztynowego Słowika” Sopot 2002 za całokształt twórczości, Złotych Płyt, Zasłużonego Kulturze Gloria Artis (2007), Złotego Fryderyka za całokształt twórczości (2007), Diamentowego Mikrofonu Polskiego Radia (2013) i szeregu nagród międzynarodowych. Do jej najsłynniejszych piosenek należą m.in.: „Walc embarras”, „Powrócisz tu”, „Jak przygoda to tylko w Warszawie”, „Tych lat nie odda nikt”, „Już nie ma dzikich plaż”, „Kamienne schodki”, „Małe mieszkanko na Mariensztacie”, „Pójdę na Stare Miasto”, „Maleńki znak”, „Zapamiętaj, że to ja”.
Wiadomo z not biograficznych o Pani, że bardzo ceni Pani rolę nauczycieli i mistrzów przy narodzinach Pani drogi artystycznej…
O tak. To moje nauczycielki ze szkoły w Polanicy Zdroju, zwłaszcza jedna z nich, zasugerowały mi, żebym poświęciła się śpiewowi. Pewnego dnia po polanickiego Domu Zdrojowego przyjechał Zdzisław Górzyński, ówczesny dyrygent Opery w Poznaniu. Jedna z moich nauczycielek poprosiła go o przesłuchanie swojej uczennicy. Pan Górzyński przesłuchał mnie i zrobiłam na nim dobre wrażenie, bo dał mi list polecający mnie Tadeuszowi Sygietyńskiemu, założycielowi Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”.
Zanim Pani o tym opowie, wspomnijmy o szkole…
Uczyłam się w Gimnazjum Zdobienia Szkła w Polanicy Zdroju. Nie był to dobry wybór, bo przedmiotem podstawowym był rysunek, który nie był i nie jest moją mocną stroną. W pierwszej klasie założyłam tam jednak dziewczęcy kwartet wokalny i naśladowaliśmy słynne wtedy w kraju „Siostry Do, Re, Mi”. Do śpiewania miałam skłonności jeszcze w okresie przedszkolnym. Wymykałam się potajemnie z domu i wchodziłam do upatrzonego sklepu, pytając sprzedawcę, czy mogę zaśpiewać. Otrzymywałam za to lizaki, lody, baloniki. Gdy fama o moich sukcesach dotarła do mamy, załamała ręce.
A teraz o „Mazowszu”. Jakim człowiekiem był Tadeusz Sygietyński?
Wspaniałym, opiekuńczym, choć czasem wydawał nam się groźny. Żadnemu ze swoich uczniów nie uczynił jednak krzywdy, choć czasem stosował mrożące krew w żyłach psychodramy, n.p. niby to wyrzucając kogoś z zespołu, a potem zawracając go zrozpaczonego z dworca. „Mazowsze” było dla mnie pierwszą wielką szkołą życia i muzyki. Wydaje mi się, że przyjście do tego zespołu takich dziewcząt z prowincji jak ja, to było ucieleśnienie bajki o Kopciuszku.
Podobno w okresie Pani śpiewania w „Mazowszu” przydarzyły się Pani występy przed Stalinem i Mao tse tungiem…
Przed Mao Tse Tungiem rzeczywiście wystąpiliśmy w Pekinie. To był rok 1953. Był to występ niezbyt przyjemny. Przewodniczący Mao siedział na sali, nieruchomo jak posąg i słuchał. Był jedynym słuchaczem na sali. Ani razu nie zareagował żadnym gestem i nie zaklaskał na koniec. Po prostu wstał i wyszedł. Co do występu przed Stalinem, to nigdy nie dowiedzieliśmy się czy był na Sali moskiewskiego Teatru Bolszoj, aczkolwiek sala była wprost przepełniona tajniakami. Mówiono – może przyjdzie, może nie. Zostaliśmy wszyscy dokumentnie przeszukani. Zakazano nam opuszczać pokoje przed wyjściem na scenę. To było straszne. Często występowaliśmy dla koronowanych głów, ale z niczym takim się nie spotkaliśmy. Ale żeby nie pozostać jedynie przy nieprzyjemnym wspomnieniu z zagranicznego wojażu, przywołam bardzo przyjemny pobyt w Rio de Janeiro, dokąd popłynęłam „Batorym”. Zaśpiewałam tam bardzo polską w nastroju, liryczną piosenkę „Tak daleko już jesteśmy”. Publiczność brazylijska przyjęła ją bez entuzjazmu, konkurs wygrała niemiecka piosenka typu umpa umpa, ale za to zakontraktowana przez wielka niemiecką firmę fonograficzną, więc nie mieliśmy najmniejszych szans. Tę gorycz osłodził mi jednak niespodziewanie jeden z jurorów konkursu, wielki kompozytor amerykański Henry Mancini, twórca muzyki filmowej, twórca słynnego, nieśmiertelnego przeboju „Moon River”, który był fragmentem muzyki do słynnego filmu „Śniadanie u Tiffany’ego” z Audrey Hepburn, a także świetnej muzyki do sławnej komedii „Wielki wyścig” z Tony Curtisem i Jackiem Lemmonem. Na wręczonym mi dyplomie honorowym znalazły się z boku dopisane słowa: „Prawdziwej zwyciężczyni. Henry Mancini”.
Kimś ogromnie ważnym był dla Pani Stefan Rachoń, wybitny dyrygent Orkiestry Polskiego Radia, później także Telewizji…
To był człowiek cudowny, bardzo pomocy, nigdy nie podnoszący głosu. Nigdy nie zapomnę lekcji, jakich udzielał mi w swoim mieszkaniu przy Wareckiej. Osobą bardzo mnie wspomagającą była także aktorka i reżyserka Barbara Fijewska, siostra wielkiego aktora Tadeusza Fijewskiego.
Nie możemy nie wspomnieć o Wandzie Wermińskiej, także bardzo ważnej dla Pani osobie…
O tak, wielkiej śpiewaczce, która udzielała mi lekcji emisji głosu w swoim pełnym antyków mieszkaniu przy ulicy Filtrowej w Warszawie. To była wielka, sarmacka dama rodem z Kresów wschodnich. Doceniała śpiewanie o charakterze popularnym, rozumiała, że nie wszyscy śpiewacy muszą być operowi.
Inną ważną dla Pani osobą był Władysław Szpilman, słynny pianista, kompozytor, bohater dramatycznej historii, która po dziesięcioleciach stała się kanwą filmu Romana Polańskiego „Pianista”…
Tak, był bardzo ważny, choć w innym wymiarze. Szpilman był człowiekiem dość apodyktycznym, mniej przystępnym, niezbyt ciepłym, choć w sumie życzliwym. Nazywano go „królem muzyki rozrywkowej”, nawet dyktatorem polskiej piosenki.
Przez wiele lat dwie główne estrady polskiej piosenki, to Opole i Sopot. Jak je Pani wspomina?
W Opolu wystąpiłam dopiero w czwartej edycji, w 1966 roku. Natomiast w Sopocie pojawiłam się już na pierwszym festiwalu, w sierpniu 1961 roku, niedługo po opuszczeniu „Mazowsza”. Mówię w Sopocie, ale przecież, zanim festiwal zainstalował się w Operze Leśnej, odbywał się w jednej z hal Stoczni Gdańskiej, tej która na całe lata pozostała halą koncertową. Źle się w niej śpiewało, bo miała bardzo złą akustykę. Widzowie siedzieli na drewnianych ławkach bez oparć, także dla wykonawców warunki były spartańskie, nie mieliśmy się nawet gdzie przebierać, robiliśmy to na korytarzu. Ale to było traktowane jak coś oczywistego, nikt nie deklarował poczucia dyskomfortu, nikt nie narzekał. Jedynie zakwaterowanie mieliśmy luksusowe, bo w sopockim Grand Hotelu. Na tym festiwalu grały orkiestry Polskiego Radia, Stefana Rachonia i Edwarda Czernego. Z wykonawców młodziutki Jurek Połomski, Lusia Jakubczak, Rena Rolska. Wykonawców z Zachodu podziwialiśmy za luz i dobrą garderobę. Koncert zapowiadali Irena Dziedzic i aktor Mieczysław Voit, popularny wtedy z roli w „Krzyżakach”, więc to oni zapowiedzieli mój występ z „Embarras”.
Przypomnijmy jeszcze Pani pierwsze Opole…
Moje pierwsze, a czwarte z kolei. Namówił mnie na nie Piotr Figiel, kompozytor, który wraz z Januszem Kondratowiczem stworzył piosenkę „Powrócisz tu”. I ją właśnie wykonałam. Był to festiwal na wysokim poziomie artystycznym. To wtedy odbyło się premierowe wykonanie „Na całych jeziorach ty” Adama Sławińskiego i Agnieszki Osieckiej, a przebojem sezonu stał się utwór „Nie bądź taki szybki Bill” z muzyką Jerzego Matuszkiewicza do słów Ludwika Jerzego Kerna, wykonany przez Martę Martelińską. Nie byłam jednak częstym gościem na obu tych festiwalach, na własne życzenia, ponieważ nie czuję się najlepiej w formach masowych, wolę wykonania kameralne.
Przydarzyła się Pani także przygoda z teatrem i filmem. Jak ją Pani wspomina?
Bardzo mile. Barbara Fijewska zaproponowała mi występ w „Kramie z piosenkami” Leona Schillera w Teatrze Ateneum. Występowałam tam przez rok, m.in. u boku Hanny Skarżanki, z którą się bardzo zaprzyjaźniłam, była cudowną kumpelką, Wandy Koczeskiej, Mirosławy Dubrawskiej, Romana Wilhelmiego, jeszcze wtedy nieopierzonego młodziana, Mariana Kociniaka. Podziwiałam tam też aktorstwo Bogumiła Kobieli. Występowałam też w kabarecie „Wagabunda” i odbywałam z zespołem wielkie trasy zagraniczne i zamorskie. Występowałam m.in. u boku Zbyszka Cybulskiego, Bobka Kobieli, Mariana Załuckiego, Kazimierza Rudzkiego, no i gwiazdy „Wagabundy”, Lidii Wysockiej. Występy z „Wagabundą” i nie tylko w USA i Kanadzie dla Polonii to odrębna, bogata historia, godna osobnej opowieści. W teatrze zagrałam jeszcze amantkę w wodewilu Stanisława Moniuszki „Loteryja”, wystawionym na żywo z Placu Powstańców Warszawy w Teatrze Telewizji. Moimi cudownymi i opiekuńczymi nauczycielami śpiewania na scenie teatralnej byli Kazimierz Rudzki i Irena Kwiatkowska. Z tą ostatnią występowałam też w Teatrze „Syrena” w „Balladach i niuansach”. W „Syrenie” występowałam dwa sezony, 1965-66. Czyli w scenie na teatralnej scenie spędziłam trzy lata. Tam podpatrywałam z kolei Hankę Bielicką Adolfa Dymszę, Tadeusza Olszę, Lopka Krukowskiego, Kazia Brusikiewicza.
Proszę wspomnieć o Pani przygodach filmowych…
Obie przygody miały w tytule słowo „przygoda”. Pierwszą był udział w komedii „Przygoda na Mariensztacie” Leonarda Buczkowskiego, gdzie po prostu śpiewałam w zespole ludowym, stojąc w szeregu za solistką, Hanką Ruczajówną, graną przez moją koleżankę z „Syreny”, późniejszą znaną aktorkę Lidkę Korsakówną. Druga przygoda, to „Przygoda z piosenką” Stanisława Barei. Film nie był dobrze zrobiony, ale jego walorami był scenariusz napisany przez Jerzego Jurandota, twórcę takich przedwojennych przebojów jak „Ada, to nie wypada”, „Nie kochać w taką noc, to grzech”, muzyka przez Marka Sarta. Bonusem była dla mnie możliwość spotkania m.in. z takim aktorem jak Czesław Wołłejko, który całym sobą dawał do zrozumienia jak cierpi z powodu brania udziału w takiej chale. A także z takimi aktorami jak Basia Krafftówna, Pola Raksa, Boguś Łazuka, Zdzisław Maklakiewicz, czy tancerzami jak Krystyna Mazurówna i Gerard Wilk. Bonusem były też zdjęcia, kręcone m.in. w Paryżu, gdzie na ulicy tańczyłam z Łazuką. Ja zagrałam podstarzałą divę, kończącą karierę.
Jeden ze znanych dziennikarzy określił Pani głos, jako „głos z dodatkiem srebra” i dodał, że tajemnica Pani głosu i popularności tkwi w polskości, a ta w intonacji, barwie, zaśpiewie, prowadzeniu frazy. Dlaczego nie zdecydowała się Pani na napisanie pamiętników, udzielenie wywiadu-rzeki czy zainspirowanie Pani książkowej biografii?
Wolałam opowiadać o innych, o ludziach, którym dużo zawdzięczam. A poza tym nie jestem pewna czy zasługuję aż na biografię.
Dziękuję za rozmowę.