9 grudnia 2024

loader

Swoją urodą nigdy się nie upajałem

Lubiłem realizować się w różnych formach aktorstwa, różnych gatunkach, w których nie uroda była potrzebna, lecz promieniowanie wewnętrzne. Nigdy nie chciałem przebywać w dostojeństwie mojej urody, bo wolałem rozwój – z Jerzym Zelnikiem, aktorem, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Nietrudno dostrzec, że należy Pan do tych przedstawicieli swojego zawodu, którzy nie traktują go jako czystego rzemiosła, lecz widza w nim jednak pewne posłannictwo inteligenckie. To niemodne dziś widzenie roli aktora i reżysera….
Tak, ale ten zawód bardzo szybko by mnie znudził, gdyby był tylko rodzajem rzemieślniczej zręczności. Poprzez postacie, które gram, poprzez literaturę, którą wystawiam, poprzez kontakty z innymi artystami mam nadzieję wzbogacać się jako człowiek, także intelektualnie. Aktorstwo, reżyseria i dyrektorowanie to dla mnie kontakt z drugim, żywym człowiekiem. To niewytłumaczalne do końca, tajemnicze porozumienie jakie powstaje między aktorem, a widzem zanurzonym w mroku widowni jest dla mnie frapujące. Rodzi to twórczą niepewność czy osiągam to porozumienie. Ono zależy nie tylko od umiejętności, ale od jakiejś niezbadanej do końca cechy aktora, która sprawia, że jest on w stanie oddziaływać na widza. Realizuje się tu norwidowa formuła o prawdzie i pięknie. Wie pan, kiedy człowiek skończy te trzydzieści lat, to wchodzi na scenę nie po to, żeby się powygłupiać, lecz by razem z widownią zanurzyć się w jakiś nie do końca zbadany świat, w jego tajemnice. To dzieje się co wieczór, w tej samej sztuce, bo margines improwizacji jest zawsze znaczący.
Czy fakt, że lubi Pan formy monodramatyczne aktorstwa, indywidualne występy, oznacza, że woli Pan pracować sam niż w zespole?
Może trochę tak, ale to nie wynika z jakiejś mizantropii, tylko z chęci posiadania własnego, odrębnego świata, nie do końca dostępnego innym, świata w dużej mierze wykreowanego przez samego siebie. Stąd mój pomysł na pracę w małych formach teatralnych, w których sam piszę scenariusz, reżyseruję, wymyślam kostiumy, projektuję światło, dobieram muzykę i gram. Pod tym względem jestem człowiekiem nienasyconym. W takim teatrze tylko jedna rzecz jest niezależna od aktora – literatura.
Charakter Pana aktorskiego emploi był od początku poważny, serio, ale w ostatnich latach tej ironii czy autoironii jest u Pana jakby więcej.
Nigdy nie traktowałem siebie zbyt serio. Tylko rodzinę zawsze traktuję serio. Cóż, jestem jednym więcej śmieciem historii.
Aż tak ostro Pan to ujmuje?
Wie pan, zdaję sobie sprawę z nadchodzącej śmierci i tylko nie wiem czy to będzie za rok, za dziesięć czy za dwadzieścia lat, ale w końcu kres przyjdzie. Trzeba mieć pokorne poczucie przemijania. Dlatego coraz bardziej traktuję siebie jako kogoś przejściowego na tej ziemi. Ale jednocześnie trzeba tak żyć tak, by jeden dzień był jakby całym życiem. Wtedy jest ono długie i pełne. W przeciwnym razie jest to czekanie na Godota, a życie przegrane. W każdym razie na mnie ta świadomość, że muszę być gotowy, działa pozytywnie i mobilizująco. Ale wracając do formy monodramu. Uważam ją za bardzo trudną próbę dla aktora, bo przez godzinę lub dłużej, na nim wyłącznie spoczywa ciężar skoncentrowania na sobie uwagi widza. W monodramie nie ma możliwości schowania się za zespołem. Jest się z widzem sam na sam, bez żadnej pomocy. Nieraz musiałem ratować się w trudnych sytuacjach dzięki wyczuciu, doświadczeniu i intuicji, a może nawet pomagała mi Opatrzność. Życie jest tak dynamiczne i zaskakujące, że człowiek w każdej minucie i godzinie jest narażony na zaskakujące zdarzenia i musi na nie nieustannie reagować. Nie jesteśmy robotami, więc naszego życia nie daje się zaplanować. Dlatego witalność polega na umiejętności nieustającej improwizacji i nieustannego odnawiania się cieleśnie i duchowo, na nieustannym odkrywaniu siebie i zachwycaniu się światem. Dlatego jednak warto żyć, bo gdy człowiek jest już ułożony, czyli dojrzały, to – jak mówi¸ Gombrowicz – umiera. Oznaczałoby to, naszym żywiołem jest wieczysta niedojrzałość. W zawodzie aktora jest to szczególnie wyraźne. Mam 75 lat, a moje napięcia i intensywność życia wzrosły, choć planowałem zupełnie inaczej – więcej spokoju, podróży i odcinania kuponów od przeszło 50-letniej pracy. Tymczasem nadal buduję, zamiast konsumować.
Grał Pan wiele ról romantycznych, ma pan romantyczne emploi aktorskie, a z drugiej strony deklaruje pan poczucie ironii. Która z tych dwóch postaw jest jednak Panu bliższa?
Obie, bo ta druga wyrasta z goryczy doświadczeń i rozczarowań, a ta pierwsza jest potrzebą serca.
Czy Pana zjawiskowa, romantyczna uroda przeszkadzała Panu, czy była ograniczeniem?
Nie, bo ja zawsze w aktorstwie teatralnym oddawałem się transformacji. Jednak poza tym lubiłem też estetycznie wyglądać na co dzień. Jednak po trzydziestce moja uroda przestała być dla mnie źródłem satysfakcji i zacząłem stawiać na charakterystyczność.
Czasami odnosiłem wrażenie, że Pan degradował swoją urodę…
Tak, bo lubiłem realizować się w różnych formach aktorstwa, różnych gatunkach, w których nie uroda była potrzebna, lecz promieniowanie wewnętrzne. Nigdy nie chciałem przebywać w dostojeństwie mojej urody, bo wolałem rozwój.
Które role były dla Pana największą przygodą artystyczną i egzystencjalną?
Na pewno w filmie tytułowy „Faraon”, Ramzes XIII, bo była pierwsza, a poza tym przedsięwzięcie artystyczne było wysokiej rangi, z uwagi i na reżysera Jerzego Kawalerowicza, i z uwagi na tworzywo literackie. Poza tym Ramzes jest postaci skomplikowaną, niejednoznaczną, a takie lubię grać. Bardzo też jestem związany z rolą króla Zygmunta Augusta w filmie Janusza Majewskiego „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny”, bo bardzo odpowiadała mojemu nastawieniu do przemijania życia i wyczuciu spraw eschatologicznych. Ta rola bardzo na mnie wpłynęła. Poza tym hrabia Henryk w „Nieboskiej komedii” Krasińskiego w reż. Zygmunta Hűbnera w Teatrze Telewizji, czy Razumow w „W oczach Zachodu” według Józefa Conrada, także w realizacji Hűbnera. Na pewno tytułowy Iwanow w dramacie Czechowa. Lubię też jedną z ostatnich moich ról, Davida Mossa w „Glengary Glenn Ross”. Lubię też rolę Edwarda w telewizyjnym filmie „Jej powrót” Witolda Orzechowskiego, czy rolę w filmie Janusza Kondratiuka w „Skorpionie, Pannie i Łuczniku”. Lubię też tytułową rolę doktora Murka w serialu telewizyjnym.
A duża rola Łukasza Niepołomskiego w „Dziejach grzechu” Waleriana Borowczyka czy znaczący epizod Steina w „Ziemi Obiecanej” Wajdy?
Wspominam ją o tyle mniej mile, że reżyser Borowczyk traktowa¸ aktorów trochę jako marionetki do poruszania, jako element scenografii ustawianej do kadru, więc swobody twórczej za dużo nie było. A rola u Wajdy? Wspaniałe doświadczenie, szczególnie w scenie ze znakomitym starszym kolegą Stanisławem Igarem.
Dziękuję za rozmowę.

Jerzy Zelnik – ur. 14 września 1945 roku w Krakowie. Na scenach m. in. teatrów Starego w Krakowie i Dramatycznego w Warszawie zagrał m.in. Oktawiana w „Juliuszu Cezarze”, Roberta w „Królu Mięsopuście” J.M.Rymkiewicza, Cara w „Kordianie”, Garcina w „Przy drzwiach zamkniętych” J.P.Sartre’a, tytułowe role Makbeta i Iwanowa.Wśród licznych ról filmowych warto wymienić także kreacje: Steina w „Ziemi Obiecanej” A. Wajdy, a także w „Piłacie i innych”, „Drodze w świetle księżyca”, „Powrocie wilczycy”, „Ostatnim promie”, „Psach 2”, a także w serialach „Klan”, „Siedlisku” i „Na dobre i na złe” oraz wielu innych.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Program nie bardzo wiadomo jaki

Następny

Co na to Havel?

Zostaw komentarz