W tym roku Teatr obchodzi jubileusz. Inaczej miały wyglądać obchody, trudno, zorganizujemy je huczniej, kiedy to będzie możliwe – z Gołdą Tencer, dyrektor Teatru Żydowskiego rozmawia Tomasz Miłkowski.
Mija 70 lat od powstania Państwowego Teatru Żydowskiego w Warszawie. Najprościej podzielić ten okres na 3 etapy: dyrekcję Idy Kamińskiej, dyrekcję Szymona Szurmieja i Pani Dyrekcję od kilku lat. Czym się one różnią?
Mają wspólny mianownik – teatr przez te wszystkie lata gra w jidysz. Poza tym to zawsze był teatr repertuarowy, starał się docierać do wszystkich. Każdy dyrektor wnosi od siebie to, co ma najlepszego. Ida Kamińska miała bardzo trudne zadanie zbudowania po wojnie teatru praktycznie od zera, szukała aktorów nie tylko w Polsce, próbowała scalać ten rozbity żydowski świat i dać go artystom i widzom. W pewnym sensie każda z dyrekcji wniosła coś do odrodzenia żydowskiego życia w Polsce. Po wyjeździe Kamińskiej dyrekcję objął na rok Juliusz Berger, a po nim Szymon Szurmiej. Zasługą Szymona Szurmieja było stworzenie studium aktorskiego, które skończyło trzynaście roczników. To ogromne osiągnięcie dla żydowskiej sceny. 80 procent obecnego zespołu Teatru to aktorzy wykształceni w tym studiu. Swoją dyrekcję rozpoczęłam od zaproszenia do współpracy Mai Kleczewskiej, zrobiła u nas cztery spektakle. Pamiętam tę pierwszą rozmowę. – Maju, chciałabym troszeczkę przewietrzyć teatr, ale bez przeciągu. Konsekwentnie to realizuję. W ciągu pięciu lat dałam prawie 40 premier, kontynuuję pracę Kamińskiej i Szurmieja, ale idę też własną drogą. Do swoich zasług zaliczam współpracę z wieloma młodymi reżyserami, niektórych angażowałam, kiedy jeszcze byli w szkole, innych zaraz po jej ukończeniu. Też kiedyś dostałam taką szansę, teraz mam możliwość zrewanżować się losowi.
Ida Kamińska nie doczekała się otwarcia nowej siedziby teatru przy Placu Grzybowskim, a wydarzenia marcowe położyły się długim cieniem na jego losach. A jednak Teatr Żydowski przetrwał. Cudem?
Tu nie było cudu. Przestańmy mówić o cudach. Wiele osób było przeciwnych. Bez ciężkiej pracy Szymona Szurmieja, nie udałoby się tego teatru utrzymać. Pamiętam doskonale początki, bo też wtedy zaczynałam. Na widowni siadło 20-30 osób, naprawdę zamiast cudów była ciężka praca, aby teatr mógł grać przy pełnych salach i aby w ogóle nie przestał istnieć.
Czy misja kultywowania odchodzących w zapomnienie tradycji żydowskich, przypominania klimatu małych miasteczek była dla Teatru Żydowskiego swego rodzaju opoką, czy obciążeniem?
Nie była ani obciążeniem, ani opoką. Cieszymy się z tego, że możemy opowiadać żydowskie historie. Czuję się spadkobierczynią 6 milionów zamordowanych Żydów, oni nie mogą już opowiadać swojej historii, to my je opowiadamy. Teatr Powszechny się wtrąca, a Teatr Żydowski pamięta. Jest wiele sztuk o Holokauście, od tego nie uciekniemy. Staram się budować bogaty repertuar. To, co robimy, wydaje się być dobrym kierunkiem.
W ostatnich latach dyrekcji Szymona Szurmieja młodzi recenzenci zarzucali Teatrowi Żydowskiemu nadmierny konserwatyzm. Pani otworzyła drzwi Żydowskiego na nowe impulsy estetyczne. Jak udało się uniknąć kryzysu – sama nazywa Pani to „przeciągami”?
Nie do końca wiem, skąd wzięły się te opinie. Do nas bardzo rzadko przychodzili recenzenci, jakby teatr był zamknięty. Niedawno pokazaliśmy w sieci archiwalne spektakle „Komedianci”, „Gwiazdy na dachu” – bardzo mnie wzruszyły, jaka tam była muzyka (stworzona pod okiem Leopolda Kozłowskiego), choreografia Witolda Grucy, jakie kostiumy, jaka scenografia, jak wspaniale były zagrane. Widowiska na najwyższym poziomie. W Teatrze Żydowskim było wiele przedstawień muzycznych. Ktoś napisał, że to cepelia. A cepelia to rzadka sztuka, to pojedyncze egzemplarze robione przez twórców. Nie uciekam od cepelii, ale daję też inny repertuar. Na „Skrzypka na dachu” bilety wyprzedają się natychmiast, ile spektakli byśmy nie włożyli do repertuaru. Trudno nazwać ten spektakl cepelią. Rozrywka na poziomie jest ludziom potrzebna. W sieci pokazaliśmy też archiwalny spektakl „Mazel Tov” z tournée po Meksyku. Powtarzaliśmy na życzenie publiczności, za każdym razem oglądało nas kilka tysięcy osób. Nigdy nie lubiłam takiego powiedzenia Szymona Szurmieja, że gramy wszystko „od Hamleta do krowy”, nie zgadzam się z nim, ale rozumiem też, że teatr jest bardzo różny i różne są potrzeby widzów. Teatr Żydowski w tej chwili daje klasykę, wyrafinowany musical (jak „Śpiewak jazzbandu” w reż. Wojciecha Kościelniaka), rozrywkę broadwayowską i awangardę. Mamy szeroki repertuar.
Korekty programowe zbiegły się nieszczęśliwie z pozbawieniem Teatru jego siedziby. Znowu zaczęła się walka o przetrwanie?
Oczywiście, że tak. Kiedy nas nagle wyrzucono, kiedy nie wpuszczono widzów do już okratowanego teatru, wyszliśmy z fragmentami „Skrzypka na dachu” na plac Grzybowski. Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów Polskich sprzedało to miejsce, w którym zawsze powinien być teatr żydowski. To nie wymaga komentarza. Jestem dumna, że pozbieraliśmy się, bo było to bardzo trudne, wciąż jest bardzo trudne, nadal nie mamy sceny, wynajmujemy, jesteśmy uzależnieni nie tylko od siebie. Za to skonsolidował się zespół, wszyscy chcemy grać. I mamy jeden cel – przetrwanie. W tym roku Teatr obchodzi 70-lecie. Inaczej miały wyglądać obchody, trudno, zorganizujemy je huczniej, kiedy to będzie możliwe. Najważniejsze, że jest z nami publiczność, to jest piękne.
Dzięki Fundacji Shalom, którą Pani założyła i prowadzi od lat, Teatrowi Żydowskiemu przybył silny partner. Owocem tego partnerstwa stał się sławny już na cały świat festiwal „Warszawa Singera”. Czy utrata siedziby zatrzymała impet programowy festiwalu, który rozrastał się z roku na rok?
Nie zatrzymała. Oczywiście, Teatr Żydowski na placu Grzybowskim był miejscem spotkania, mieliśmy tam przepiękne patio, to był nasz dom. W nim wyrośliśmy. To smutne, że już tego miejsca nie ma. Ale festiwal się nie zatrzymał. Pomógł nam Teatr Kwadrat, goszcząc nasze festiwalowe wydarzenia. Jeszcze inaczej będzie w tym roku, bo z powodu epidemii, będziemy grać i w sieci, i w realu. Mam nadzieję, że się uda dzięki naszym wspaniałym pracownikom z techniki, administracji, dzięki aktorom. Zapraszamy w tym roku również gości zagranicznych. To wszystko nie jest łatwe, ta 17. edycja będzie inna, bo musi być, ale bardzo się na nią cieszę.
To festiwal Singera sprawił, że zdarzenia związane z kulturą żydowską przekroczyły granice teatru i placu Grzybowskiego, a utrata siedziby wzmocniła tę obecność. Dzisiaj Żydowski gra właściwie wszędzie?
Mogę tylko potwierdzić, że gramy prawie w całej Warszawie. A Festiwal Warszawa Singera również w Leoncinie, Biłgoraju, Radzyminie i Nowym Jorku, miejscach związanych z Singerem.
Jednym z trudnych problemów, przed którymi stanął Szymon Szurmiej był język – kurczyła się widownia znająca jidisz. Teatr początkowo grał w jidisz z tłumaczeniem symultanicznym na język polski, a potem już tylko po polsku. Teraz jidisz – przynajmniej od czasu do czasu – wraca na scenę Teatru Żydowskiego. Kolejny cud?
Same cuda! Rzeczywiście wraca. Szymon nie odszedł nigdy od jidysz, a my staramy się wystawiać w sezonie jedną, dwie sztuki w jidysz, jeśli nam się to nie udaje, dajemy programy jidysz, na przykład prezentacje poezji, bo w jidysz pisali wybitni poeci. Teraz przymierzamy się do dwóch sztuk w jidysz, myślę, że to będzie zaskoczenie dla widzów i krytyków. Piętnaście lat temu założyłam Centrum Kultury Jidysz, na początku uczył prof. Michał Friedman, teraz uczymy na trzech poziomach. Organizujemy międzynarodowe seminaria języka jidysz. Uczymy historii i kultury Żydów, wspólnie z UW prowadzimy Żydowski Uniwersytet Otwarty, również żydowski Uniwersytet Trzeciego Wieku. Obie kultury, polska i żydowska na siebie emanowały i nie mogą bez siebie żyć. W tej chwili Centrum Kultury Jidysz jest częścią Teatru Żydowskiego. Proszę zaglądać na naszą stronę internetową, zapraszamy na zajęcia, wykłady, warsztaty, mamy bardzo bogaty program.
Obowiązek pamięci – ta idea przenika wiele spektakli Teatru Żydowskiego. Widoczna jest silnie w zainicjowanej przez Panią niezwykłej wystawie „I ciągle widzę ich twarze”. Patronuje jej pani wytrwale od ćwierć wieku – pierwsza wystawa o tej nazwie została otwarta w Zachęcie w roku 1996. Czy czuje się pani strażniczką pamięci?
Tak, czuję się strażniczką pamięci. Na Festiwalu Warszawa Singera wręczamy statuetki „Strażnik pamięci”, bo tych, którzy pilnują przeszłości na szczęście jest wielu. Całe moje życie było związane z kulturą żydowską. Z dzisiejszej perspektywy widzę ogrom działań. Zrobiliśmy naprawdę dużo. Kiedy w prasie, w telewizji ogłosiłam, że szukam zdjęć Żydów, słyszałam: – Nie licz na to. Nie przetrwały. Nie ma Żydów, nie ma zdjęć. Tymczasem dostałam 9000 zdjęć. To olbrzymie archiwum. Dziedzictwo. Z tych zdjęć powstała wystawa „I ciągle widzę ich twarze”, którą pokazaliśmy już w 60 miastach świata.
Pamięć to nie tylko Holocaust, co znajduje wyraz w dokonaniach teatru – to także opowieść o relacjach polsko-żydowskich, czasem bardzo trudnych, jak doświadczenia Marca 68. Czy dlatego Jerzy Walczak w „Malowanym ptaku” czyta list, zawierający te słowa: „Zwracam się do Państwa z prośbą o przygarnięcie pamięci o żydowskich mieszkańcach naszych ulic, o żydowskich właścicielach domów, w których teraz mieszkamy. O żydowskich lokatorach mieszkań, które dziś są nasze”.
To przepiękny list Jurka Walczaka, napisał, co sam czuje, nie muszę tego komentować. Marzec to ciągle niezamknięta karta i ogromny ból, na pewno w moim pokoleniu. Ból tych, którzy wyjeżdżali, tych, których opuszczali, tych, którzy zostali. Dlatego moja książka „Jidysze mame” zawiera relacje i opowieści moich przyjaciół, Perecowiczów, moich szkolnych kolegów. Mój brat wyjechał, ja zostałam. Dwie zupełnie inne opowieści o Marcu i o bólu.