Z WIESŁAWĄ NIEMYSKĄ, aktorką Teatru Narodowego w Warszawie, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Kiedy poczuła Pani w sobie „bakcyl” teatru?
W dzieciństwie mama zabierała mnie do teatru i widziałam na scenie samą Irenę Eichlerównę w „Marii Stuart” Schillera czy Ninę Andrycz, chyba w „Don Karlosie” Schillera. Pamiętam, że bardzo mi się nie podobała manieryczna intonacja u obu aktorek, a zwłaszcza to przedniojęzykowe „ł” u pani Andrycz, choć była bardzo urodziwa, postawę miała wspaniałą i pięknie nosiła kostium, którego sama używałam w przedstawieniu dyplomowym „Ślubów panieńskich”. Jednak magia teatru zadziałała.
W 1965 roku ukończyła Pani warszawską PWST. Kto z profesorów utrwalił się Pani najsilniej w pamięci, względnie wywarł na Panią istotny wpływ?
Jedną z moich najważniejszych profesorek była Ryszarda Hanin, opiekunka roku która stawiała na wydobywanie z podtekstów prawdę nie zawsze w tekście wprost zawartą, natomiast Janusz Warnecki, wspaniały aktor, kładł nacisk na technikę, uczył nas wielu użytecznych umiejętności aktorskich, jak n.p. scenicznego śmiania się, co dla studenta pierwszego roku było czymś bardzo trudnym. Bardzo też dbał o dykcję, o dobrą emisję głosu. Ja dziś cierpię, gdy słyszę wielu młodych aktorów, którzy nakłaniani, zwłaszcza w serialach, do mówienia „naturalnego”, mówią tak, że często ich nie rozumiem i nie wiem jaki mają głos. A przecież można mówić i wyraźnie i naturalnie.
Zadebiutowała Pani w 1965 roku rolą Salomei w „Horsztyńskim” Słowackiego w Olsztynie-Elblągu, w teatrze im. Stefana Jaracza, kierowanego wtedy przez Aleksandra Sewruka, do którego trafiła Pani na jeden sezon 1965/66…
Wspaniałego dyrektora i świetnego aktora charakterystycznego, który zagrał w tym spektaklu rolę tytułową. Pamiętam jak zabawnie się przejęzyczył w jednej ze scen „Horsztyńskiego” mówiąc zamiast „Salusiu, tego nie trzeba ci zalecać” – „Salusiu, tego nie trzeba ci załatwiać”, co wynikało z nawyku dyrektorskiego, bo ciągle komu coś załatwiał. Jeśli już jesteśmy przy anegdotach, to przywołam inną scenę z tego przedstawiania, gdy Szczęsny Kossakowski i Horsztyński stają do mówionego pojedynku (zdrada żony). Pada strzał Salomea wdziera się do pokoju z okrzykiem „Puszczajcie, Jezus Maria, puszczajcie”, ze sceny, która wypełniona była młodzieżą szkolną, padły słowa: „A kto cię kurwa trzyma”. To były czasy, gdy młodzież stanowiła, zwłaszcza w teatrach prowincjonalnych, znaczącą część widowni i to był jeden z nieuchronnych kosztów tej sytuacji. O mało nie umarłam, ale trzeba się było z takimi sytuacjami liczyć, bo młodzież tak nieraz reagowała. Później zagrałam Belisę w „Miłości don Pamperlina” Garcii Lorki, spektaklu reżyserowanym przez Bohdana Głuszczaka, ważnego twórcę i reżysera sławnej pantomimy głuchych, Dorlę w „Szewskiej pasji Filipa Hotza” Maxa Frischa w reżyserii filmowego reżysera Juliana Dziedziny. Do Olsztyna przyjechał też wtedy bardzo młody Jerzy Grzegorzewski, znany mi z PWST – studiowałam równolegle, który wyreżyserował „Sen nocy letniej” Szekspira. Zagrałam Tytanię – moim zdaniem okropnie, bo skoncentrowana byłam głównie na stroju i uwodzeniu Grzegorzewskiego, mojego późniejszego wieloletniego partnera – ale przedstawienie zostało dobrze przyjęte, a pochlebną opinie napisał nawet bardzo surowy krytyk Jerzy Koenig. Wspomnę tylko bardzo dobrą Ewę Kozłowską w roli Puka, która zagrała go bardzo pomysłowo, dowcipnie, nawet pastiszowo, nawiązując m.in. do stylu gry będącego wówczas u szczytu sławy Gustawa Holoubka. To było na finał mojej olsztyńskiej przygody, przed przeniesieniem się do Warszawy, a był to rok 1967, do Teatru Klasycznego, pod dyrekcję Ireneusza Kanickiego. Na dzień dobry dostałam zastępstwo za Wiesławę Kwaśniewską w „Do Juanie” Rittnera z mroczny Kaziem Meresem w roli tytułowej. Zagrałam też w „Horsztyńskim” w reżyserii Kanickiego. Ja – Amelię, a on Szczęsnego. Potem trafiłam do bardzo głośnego wtedy i popularnego widowiska słowno-muzycznego Kanickiego i Lecha Budreckiego „Dziś do ciebie przyjąć nie mogę”, zrealizowanego pod skrzydłami Mieczysława Moczara, który zresztą, poza wszystkim, bardzo się teatrem interesował. Przyjechał kiedyś na jakąś uroczystość teatralną do Olsztyna, była towarzyska impreza i nawet sfotografowano mnie z nim w tańcu. Zdjęcie zaginęło – żałuję. A co do „Dziś do ciebie przyjść nie mogę” to było to widowisko tak popularne, że biletów używaliśmy w charakterze łapówek, n.p. w sklepie mięsnym. Jeździliśmy z tym spektaklem za granicę, m.in. do ZSRR, do Lwowa, gdzie tamtejsza publiczność polskiego pochodzenia przyjęła nas z ogromnym wzruszeniem, były łzy po obu stronach, widowni i wykonawców. Zwłaszcza po drugiej zwrotce „Czerwonych maków pod Monte Cassino” („Ta ziemia do Polski należy, choć Polska daleko jest stąd”). Byliśmy też z tym spektaklem na tournee w USA, zorganizowanym przez słynnego impresaria polonijnego Jana Wojewódkę. Zagrałam we wszystkich przedstawieniach, około siedmiuset razy. Zagrałam też m.in. „Quintillę w „Kaliguli” Rostworowskiego w reżyserii Kanickiego i z nim w tytułowej roli, ale nie był to niczyj sukces. Z nim też jako Szczęsnym grałam też Amelię w „Horsztyńskim”. Miał liczne sukcesy reżyserskie w teatrze telewizji.
Pamiętam, że w środowisku teatralnym uchodził za postać kontrowersyjnym, doszukiwano się bliskich filiacji Kanickiego z Mieczysławem Moczarem, ówczesnym ministrem spraw wewnętrznych…
Kanicki był bardzo inteligentnym człowiekiem, nawiasem mówiąc chyba gejem. Wspominam go bardzo mile, mawiał o mnie jako o „swojej najśliczniejszej aktorce”. Kochał luksus i wybudował sobie w Aninie dom z basenem, jeździł fantastycznym Alfa Romeo, w czasach, gdy luksusem była syrenka, wplątując się jednocześnie w jakąś gospodarczą aferę. Skończył tragicznie w więzieniu. Może to było samobójstwo, może wykonano na nim wyrok? Raczej nigdy się tego nie dowiemy.
Przypomnijmy, że Teatr Klasyczny mieścił się w Pałacu Kultury i jego obecnym następcą jest Teatr Studio…
Tak, a filią Klasycznego był Teatr Rozmaitości przy Marszałkowskiej 8, ale tylko do czasu przyjścia Józefa Szajny po odejściu Kanickiego. Szajna z tej drugiej sceny nie zrezygnował i stała się odrębną sceną, tak jest do dziś.
Gdy się przegląda noty o dawnych przedstawieniach, to natrafia się na wiele nazwisk, które dziś prawie nikomu nic nie mówią. Zagrała Pani n.p. w „Sławie i śmierci Joachima Muriety” w reżyserii Borysa Stojczewa-Vasqueza…
To była zabawna historia. Boris, Bułgar zamieszkały w Chile, był partnerem pani, spokrewnionej, bagatela, z rodem Domeyków, która z czworgiem dzieci uciekła do niego od męża dyplomaty. Na to przedstawienie, o takim chilijskim Janosiku, przyjechał autor, sławny poeta, noblista, Pablo Neruda z którąś z kolejnych żon. Po objęciu dyrekcji przez Szajnę zagrałam w głośnej „Gulgutierze”, a także w drugim składzie obsady „Dantego”, również w „Cervantesie”, z którymi to przedstawieniami jeździliśmy za granicę, m.in. do Londynu, Florencji, do Meksyku, w którym spotkaliśmy piękną Polkę, żonę miejscowego burmistrza, która była uciekinierką z zespołu „Mazowsze” czy może ze „Śląska”.
Po odejściu Szajny Studio objął Jerzy Grzegorzewski. Jak się Pani z nim pracowało?
Bardzo dobrze i bardzo często, jak chyba z żadnym innym reżyserem. To był wielki artysta, potrafiący w ostatnim momencie zmienić scenę, cudownie operujący przestrzenią, trochę ekscentryk, lubił gdy aktorzy posiadali unikalne umiejętności, n.p. jak Marek Walczewski, który potrafił dotknąć nosa językiem, czy Ankę Romantowską, podciągającą się jedną ręką na drążku gimnastycznym.
U wspomnianego wcześniej Kanickiego zadebiutowała też Pani w Teatrze Telewizji w 1967 roku w „Karykaturach” Jana Augusta Kisielewskiego…
Rolą Stefanii. Rok 1967 to jeszcze moja ulubiona Mada w „Zapałce na zakręcie”, według popularnej powieści Hanny Siesickiej w Teatrze Młodego Widza, w reżyserii Joanny Koenig. Z Włodkiem Pressem zebraliśmy wiele ciepłych słów za nasze role. Kilka lat później w 1974 roku, w tej samej sztuce zagrałam Laurę. Z Teatru Telewizji dobrze pamiętam też czteroodcinkową realizację „Dziewcząt z Nowolipek” Gojawiczyńskiej w reżyserii Stanisława Wohla, gdzie zagrałam Cechnę, obok Zośki Kucównej, Eli Kępińskiej i Emilii Krakowskiej, świetnej w roli Kwiryny, a także „Don Juana” w reżyserii Grzegorzewskiego, czyli miłość do geometrii” Maxa Frischa w reżyserii Grzegorzewskiego, gdzie zagrałam Mirandę, obok Jurka Kamasa, Jana Matyjaszkiewicza, Wiesławy Mazurkiewicz i Wandy Lothe-Stanisławskiej.
Zagrała też Pani w „Sławie i chwale”, kilkuczęściowym przedstawieniu wg . powieści Iwaszkiewicza, w reżyserii Lidii Zamkow…
Zofię, która umiera przy porodzie. U Zamkow grałam też w Teatrze Telewizji w „Śnie wujaszka” Aleksego Tołstoja. Była bardzo interesującą osobą, i choć nie była lubiana, to ja ją lubiłam z wzajemnością. Zagrałam także w „Kobrach” – „W biały dzień” wg Durbridge’a i „Fatalnej kobiecie” Patricka Quentina, ale wiele o tym Panu nie opowiem, bo wielu przedstawień prawie nie pamiętam, albo nie pamiętam z nich nic istotnego. Ostatnia moja, jak dotąd, rola w Teatrze Telewizji, to Gosposia w „Lekkomyślnej siostrze” Perzyńskiego w reżyserii Agnieszki Glińskiej, przeniesionej z małej sceny Teatru Narodowego, gdzie z przyjemnością grałam.
W filmie zadebiutowała Pani w 1967 roku „Julii, Annie, Genowefie” Anny Sokołowskiej…
Ale bardziej utkwiła mi w pamięci praca w roli sanitariuszki Wandy przy „Jarzębinie czerwonej” Petelskich w 1969 roku, bo kręciliśmy w ciężkich warunkach, w zimnie, na poligonie w Drawsku, z Andrzejami – Łapickim i Kopiczyńskim, a także Andrzejem Antkowiakiem. Piękny scenariusz dawał mi poczucie, że będzie to wartościowy, mądry film, choć zostałam do niego zaangażowana w nagłym trybie, w pośpiechu, a głos pode mnie podkładała dobrze mówiąca wschodnim akcentem pani Tiberger. Rolę w „Czerwonym i złotym”, na podstawie ciekawego scenariusza Stanisława Grochowiaka, w reżyserii Stanisława Lenartowicza. Pamiętam go głównie jako ogromnie kulturalnego i ciepłego człowieka. Zagrałam też epizod w głośnym wtedy „Ocaleniu” Edwarda Żebrowskiego. Wystąpiłam też w serialu „07 zgłoś się” w epizodzie z Bronisławem Cieślakiem. Był bardzo interesującym człowiekiem miał ciekawą osobowość, stworzył bardzo wyrazistą postać, ale nigdy nie wiedziałam kiedy kończy kwestię, bo lubił upraszczać drętwy tekst. Bardzo to przeżywałam.
Gdy przegląda się listę Pani ról i innych prac teatralnych, to nietrudno zauważyć, że reżyserem z którym pracowała Pani najczęściej, jako aktorka i jako asystentka reżysera, był Jerzy Grzegorzewski. Czy to właśnie on był najważniejszym dla Pani człowiekiem teatru?
Nie umiem tak stanowczo na to pytanie odpowiedzieć. Na zakończenie naszej rozmowy przypomnę, że moja aktywność zawodowa przypadła na złote czasy teatru polskiego, jak niektórzy nazywają te lata. To były czasy aktywności Swinarskiego, Jarockiego, Wajdy, Grzegorzewskiego, Dejmka, Hanuszkiewicza, Kantora, Szajny, Hűbnera, Grotowskiego, Tomaszewskiego z jego pantomimą z udziałem plejady wspaniałych aktorów. To były światowe nazwiska, teatr zajmował wtedy ważne miejsce w kulturze, inne niż dziś. To były inne czasy, inna cywilizacja. Ale miejmy poczucie, pamiętajmy, że było pięknie.
Dziękuję za rozmowę.
Wiesława Niemyska – absolwentka warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza (1965). Aktorka Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie-Elblągu (1965–1966) i teatrów warszawskich.