Z JANUSZEM KIJOWSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Chcę sięgnąć bardzo głęboko w przeszłość, bo od blisko ćwierć wieku nie zrobił Pan filmu, choć zaczął Pan swoją działalność reżyserską jako twórca kilku ważnych artystycznie i społecznie filmów kręgu kina moralnego niepokoju: „Indeksu”, „Kung fu”, „Maskarady” i „Stanu strachu”. Dlaczego nie kontynuował Pan tego co Pan tak obiecująco zaczął?
Zanim do tego dojdziemy, zacznę od tego, że mój przyjaciel Krzyś Kieślowski mówił, że najlepszym tworzywem dla sztuki jest męka człowieka. A co do dwóch pierwszych spośród wspomnianych filmów, to miały mieć one inne tytuły. „Indeks” miał mieć tytuł „Zakalec”, a „Kung fu” – „Samoobrona”. Żaden nie spodobał się decydentom. Pierwszy był aluzyjny, słowo miało wyrażać zgniłą, duszną, zakalcowatą atmosferę ostatnich lat okresu gierkowskiego, okresu dziwnego, który nie był ani komunizmem, ani socjalizmem, ani demokracja liberalną. Do tego po marcu 1968 roku został rozbity kościec przyzwoitego człowieka. Oblało nas wtedy gówno podobne do tego co dzisiaj, pod rządami PiS. Dziś także czujemy się oblepieni, pozbawieni nadziei, jest apatia społeczna.
Drugi tytuł, „Samoobrona”, wiadomo, kojarzył się z działającym już wtedy od pewnego czasu Komitetem Samoobrony Społecznej KOR. Pamiętam jak ważny urzędnik z zarządu kinematografii powiedział: „Film, owszem, panie Januszu, ale ten tytuł…”. Wtedy wziąłem flamaster, przekreśliłem na okładce scenariusza słowo „samoobrona” i napisałem „kung fu”. „Świetny, świetny – ucieszył się urzędnik. „I jaki kasowy” – dodał. Dlatego dodałem w filmie scenki jak bohaterowie ćwiczą kung fu, a Andrzej Pągowski wykorzystał ten motyw na plakacie.
Czy realizując wspomniane filmy przeczuwał Pan, że „coś wisi w powietrzu”, kręcił je Pan z profetycznym poczuciem w tyle głowy?
Ależ skąd. Przez myśl mi nie przeszło, nawet już w czerwcu 1980 roku, że w lipcu i w sierpniu dojdzie do takich radykalnych wydarzeń jak masowe strajki robotnicze i że to dziewięć lat później doprowadzi do przełomu 1989 roku. Przypuszczałem raczej, że będę żył w tym systemie do końca moich dni. Myślę, że nikt z nas nie przeczuwał świadomie tego co się stanie, ale i mój „Indeks” i „Wodzirej” Felka Falka i „Amator” Krzysia Kieślowskiego i „Aktorzy prowincjonalni” Agnieszki Holland jakoś podświadomie wyprzedziły to, co się później stało. I były potrzebne, a wielu ludzi z mojej i pańskiej generacji mówiło potem, że te filmy jakoś ich uformowały. Powiedział mi to m.in. socjolog profesor Wawrzyniec Konarski, który powiedział mi, że wychował się na moich filmach, co mnie bardzo mile połechtało.
Podpisuję się pod taką deklaracją, a „Indeks” obejrzałem po raz pierwszy w przepełnionym do ostateczności kinie „Wyzwolenie” w Lublinie, na kilka dni przed 13 grudnia 1981. Supportem do jednorazowego pokazu filmu był koncert Jacka Kaczmarskiego i jego kolegów. Atmosfery, jaka panowała na sali, gdy wykonywali utwór „Obława” nigdy nie zapomnę. „Indeks” dotykał wydarzeń marca 1968 roku…
Rok 1968 tkwił we mnie jak drzazga, to był dla mnie egzamin dojrzałości. Po raz pierwszy w życiu dowiedziałem się, że są jacyś inni ludzie o długich nosach i dziwnych nazwiskach, że nazwiska Blumsztajn czy Gross są gorsze od nazwisk Kowalski czy Zieliński i że moja koleżanka, świetna studentka, to „parszywa Żydówka”. Po raz pierwszy w życiu musiałem się opowiedzieć po jakiejś stronie. I dlatego właśnie to doświadczenie wybrałem na osnowę mojego debiutu filmowego. Musiałem to z siebie wyrzucić, choć i tak położno mi to na półki. Wtedy zgłosiłem się do zespołu „X” Andrzeja Wajdy, który był wielkim fanem tego filmu i który przyjechał na jedyny legalny pokaz tego filmu, jako utworu dyplomowego.
Wajda zaszantażował Radę Wydziału, że jeśli nie postawią mi piątki, to zrobi się z tego wielka afera. Poza tym Wajda wsparł mnie mówiąc, że zamiast wpadać w rozpacz powinienem zacząć pisać nowy scenariusz. Pomyślałem wtedy, że powinien to być scenariusz filmu o solidarności, zwykłej ludzkiej solidarności. Wymyśliłem rzecz o grupie przyjaciół ze studiów, których losy rozeszły się w różne strony, którzy mieli różne, czasem pokiereszowane biografie i którzy nie byli ideałami, ale którzy w pewnym momencie uświadomili sobie, że mogą przetrwać jeśli podejmą wspólne, solidarne działanie, podejmą samoobronę. Z tego scenariusza „Samoobrony” powstał film „Kung fu”. Także poszedł na półkę. Wiąże mi się z tym pewne wspomnienie. Do filmu cenzura zgłosiła 27 zastrzeżeń. Ówczesny szef kinematografii Janusz Wilhelmi, inteligentny cynik, powiedział do mnie: „Panie Januszu, zbyt cenię pana film, aby w nim robić cięcia, lepiej w całości posłać go na półkę”. Krzyś Kieślowski poradził mi, żebym poszedł do cenzora na Mysią i poprosił go o recenzję mojego filmu. Zrobiłem to, cenzor zrobił tylko jedno cięcie, resztę anulował i w ten sposób ocalił mój film. Z cenzorami było więcej takich paradoksalnych przygód, to też byli ludzie i zdarzało się, że ulegali prywatnie fascynacji niektórymi filmami.
O „Indeksie” rozmawiałem przed laty z odtwórcą głównej roli, nieżyjącym już Krzysztofem Zaleskim, który zauważył, że mimo realistycznej faktury jest to film nie o tym jak naprawdę było, tylko jak powinno być i odnosił to do postaw głównych bohaterów. Myślę, że tę ocenę można by odnieść także do „Kung fu”.
Mnie zawsze irytowało określanie naszych filmów z nurtu moralnego niepokoju jako szarej, płaskiej publicystyki, a to przecież były filmy-marzenia. „Indeks” był moim marzeniem jak chciałbym się zachować w marcu 68, a nie przyszło mi to wtedy do głowy. Pamiętam scenę z czasu studiów na Wydziale Historii, jak czekaliśmy na egzamin przed gabinetem rektora i nagle pojawiło się dwóch rosłych osobników w bryczesach i butach z cholewami, którzy wyrwali indeks naszej koleżance, rzucili go na podłogę i krzyknęli: „Zdawaj sobie egzaminy ale w Izraelu, parszywa Żydówo”. To była scena realistyczna, ale najgorsze było to, że my tam staliśmy jak debile i żaden z nas nie ruszył się w obronie koleżanki. Zamurowało nas. Nie byliśmy jeszcze gotowi na tę reakcję. Potem marzyłem, żeby zachować się tak jak Józef Moneta zagrany przez Krzysia Zaleskiego, który nakrzyczał na rektora w jego gabinecie, stłukł mu wazon, rzucił wszystko w cholerę i poszedł zrzucać węgiel z wagonów. Ja tego nie zrobiłem i takich jak ja były setki a takich jak Moneta chyba w ogóle nie było. Wyrazem marzenia, w tym przypadku usytuowanego środowisku artystycznym była „Maskarada”. Poza tym chciałem w „Maskaradzie” pokazać manipulacje socjotechniczne, jakie urzędnicy systemu stosowali w stosunku do artystów, niby zachęcając nas do kręcenia filmów, a jednocześnie sprytnie wtłaczając nas w system. W rezultacie, z tego co robiliśmy wychodziło szydło i powidło, a nie to, co sobie zamierzyliśmy.
„Indeks”, „Kung fu”, „Maskarada” i „Stan strachu” to cztery Pana najważniejsze filmy. Jednak nie tylko nie kontynuował Pan takiej tematyki, nazwijmy to społeczno-moralnej, ale już od 27 lat nie zrobił Pan filmu. Czy wyobraża Pan sobie siebie jako twórcę systematycznie portretującego przemiany polskie na przestrzeni minionych 40 lat? Nie żałuje Pan, że tak się nie stało?
Ja muszę mieć ogromnie silną motywację, żeby przystąpić do pracy nad filmem czy nawet nad przedstawieniem. Nie umiałbym znaleźć się jako reżyser seriali, nie dlatego że uważam, że wszystkie są nic nie warte, bo są i dobre, ale nie umiałbym „chodzić za robotą”. Pewien kolega namawiał mnie do zrobienia jednego sezonu „Złotopolskich” mówiąc, że to świata robota, bo idzie się do pracy na ósmą i wychodzi o szesnastej. Ja bym tak nie potrafił. W pewnym momencie zainteresowałem się teatrem, kompletnie innym technologicznie od pracy filmowej, ale podobnym do niej w jednym: w pracy z aktorem. Różnica jest taka, że w teatrze kolejne fazy pracy nakładają się na siebie jak słoje, a w filmie trzeba uchwycić do kamery często surową świeżość gry aktora. Fascynuje mnie praca z aktorem i daleki jestem od molestowania aktorów, wymuszania czegoś na nich terroryzowania, upadlania, lobbingu, co się dość często zdarza i czego bardzo nie szanuję. Co nie znaczy, że czasem nie kłóciłem się z aktorami, n.p. Piotrkiem Fronczewskim, Krzysiem Zaleskim, czy z Krysią Jandą, która jest „cholernica” i musi z nią przyjść taki dzień, kiedy przerywało się zdjęcia i rozchodziło się w gniewie. A po kilku dniach Krysia wraca i pyta: „To co robimy?”. Miło mi było, kiedy jakiś czas temu, Andrzej Seweryn, który zagrał w jednym tylko moim filmie, w „Kung fu”, i który ma ogromny, europejski dorobek filmowy i teatralny, wspomniał udział w moim filmie jako ważne doświadczenie.
Po marcu pomyślał Pan o emigracji?
Może nie o emigracji ale na pewno o wyjeździe za granicę, o uwolnieniu się od tej duchoty, jaka zapanowała. Brałem nawet pod uwagę wyjazd na zbiór owoców do Francji. Dwa razy odmówiono mi paszportu, za trzecim razem się udało. Wtedy wpadłem na myśl, żeby zwrócić się do dziekana mojego Wydziału Historii na Uniwersytecie Warszawskim, wtedy docenta Samsonowicza, żeby mnie komuś polecił w Paryżu i on napisał list polecający do swojego przyjaciela z Sorbony, wielkiego mediewisty, Jacquesa Le Goff, nota bene przyjaciela Polski, żonatego z Polką. Z tym żelaznym listem pojechałem i zastałem Paryż, a szczególnie Sorbonę rozgorączkowaną, pełną protestów i manifestacji. Le Goff zaprosił mnie do swojej uczelni mówiąc, że jeśli chcę sobie powiecować, to mogę iść na Sorbonę, ale jeśli chcę się czegoś nauczyć to na jego uczelni. (…)
Wiem, że chodził Pan na wykłady sławnego strukturalisty Claude Lévi-Straussa, od „Smutku tropików”. Jakim był wykładowcą?
Skupionym, skromnym, bynajmniej nie showmenem. Fascynujące było to co mówi, a nie jak mówi. Bardziej efekciarski był sławny historyk sztuki Pierre Francastel. Żeby się utrzymać, śpiewałem i grałem na gitarze rosyjskie piosenki w „Szeherezadzie”, w „Chanson de Moscou”, najdłużej w „Taras Bulba”, kabarecie ukraińsko-żydowsko-rosyjskim. Już Polsce lubiłem te klimaty, także Wysockiego czy Okudżawę, miałem w klasie licealnej kolegę Gruzina mówiącego po rosyjsku. Także w Polsce śpiewałem i grałem ten repertuar w akademiku na Oczki, więc do Paryża przybyłem już po treningu, co ułatwiło mi wygranie przesłuchań, przez które trzeba było przejść, aby dołączyć do „ensamblu” W moim repertuarze paryskim były nawet sławne sowieckie „Razcwietały jabłoni i gruszy”, bo było na nie zapotrzebowanie. Później jednak przez kilka lat nie wziąłem gitary do ręki, bo mnie jednak to występowanie do kotleta w końcu znużyło.
Starał się Pan chłonąć tę atmosferę Paryża przełomu lat 60-tych i 70-tych, atmosferę rewolty społecznej, może jeszcze jakieś ślady atmosfery egzystencjalizmu kawiarń i piwnic z bulwaru Saint-Germain?
Mimowolnie to obserwowałem, zwracałem uwagę na krzesła, na których w Café de Flore czy de Deux Magots przesiadywał Jean Paul Sartre, ale przede wszystkim starałem się czegoś nauczyć, doszlifować francuski i napisać pracę dyplomową. Kiedy wróciłem do Polski, już za Gierka i pokazałem mój paryski dyplom profesorowi Samsonowiczowi prosząc, żeby mnie wpisał na listę studentów IV roku, kazał mi ten dyplom głęboko schować, bo powiedział, że ma on rangę doktoratu i z takim dokumentem trudno mnie przyjmować na zwykły rok studiów.
Czy pobyt na Zachodzie mocno Pana uformował, poza pożytkami czysto intelektualnymi?
Tak. Nauczył mnie szacunku do pracy i ciężko zarobionych pieniędzy. Do dziś nie mogę patrzeć na ten odwieczny polski burdel, nieróbstwo, niedoróbstwo, fuszerkę, które nie zniknęły także po zmianie ustroju. Poznałem też jednak cienie kapitalizmu i uświadomiłem, jaki to jest nieludzki system, jaki kierat wyzyskujący człowieka. Zaszczepiłem się przeciw zachwytom nad kapitalizmem i bliskie stały mi się idee lewicowe, stałem się socjalistą.
Teraz od trzech lat przeżywamy za rządów PiS fazę dzikiego kapitalizmu państwowego. To jest zbitka faszyzmu z pseudokapitalizmem pracowniczym.
Potem podjął Pan studia w PWSTFiTV w Łodzi, przeżył wspomniane przygody z „Indeksem” i „Kung fu”. I co było dalej?
Nakręciłem dokument ze zjazdu „Solidarności” w Gdańsku w 1981 roku, po czym wyjechałem do Brukseli, żeby go tam zmontować i tam zastał mnie stan wojenny. Andrzej Wajda poradził mi, żebym nie wracał, bo SB może się mną zainteresować. No i zostałem w tej Brukseli do roku 1985. Na chwilę przyjechałem do Polski na pogrzeb ojca, który był kiedyś wiceprezesem PSL. Możliwość ponownego wyjazdu zawdzięczam ówczesnemu prezesowi ZSL Romanowi Malinowskiemu.
W 1986 roku nakręciłem „Maskaradę” i zacząłem funkcjonować w Polsce, a „Stanem strachu” z 1989 roku zamknąłem ten okres i pożegnałem się z kinem moralnego niepokoju. Kolejne moje produkcje w Polsce, łącznie z „Tragarzem puchu”, to już były zwykłe, profesjonalne produkcje na zamówienie. To spowodowało, że odszedłem od kina, bo ten oschły, profesjonalny, merkantylny klimat, pozbawiony pewnego „romantyzmu” mi nie odpowiadał.
Przez rok, po tym jak utrącono Panu doktorat z historii chrześcijaństwa w Etiopii na UW, uczył Pan historii w jednym z warszawskich liceów?
To był paradoks typowy dla tamtych czasów. Władza odebrała mi możliwość grzebania po pachy w zakurzonych dokumentach, a jednocześnie otworzyła takiemu jak ja dysydentowi dostęp do młodzieży licealnej. To było ciekawe doświadczenie, spotykaliśmy się także na swego rodzaju pozaszkolnych kompletach, m.in. w mieszkaniu ucznia, którego ojciec był sędzią Sądu Najwyższego.
Był Pan związany z dwoma ważnymi środowiskami w powojennej historii polskiego kina, z Zespołem Filmowym „X” oraz ze Studiem Filmowym im. Karola Irzykowskiego. Jak je Pan postrzega z perspektywy czasu?
Zespół „X” był dla mnie balonem tlenu, który dał mi Andrzej Wajda po moich perypetiach z „Indeksem”, dał mi ochronę, poczucie pewnego komfortu. Gdyby nie on, pewnie skończyłbym zgorzkniały na emigracji. Studio Irzykowskiego to był rodzaj komuny, szczelina w systemie cenzorskim. Statut studia ułożyliśmy tak, żeby mieć możliwość realizacji filmu, potem niech cenzura decyduje. Tak, żeby nie było cenzury prewencyjnej, blokującej tematy. I władza jakoś tę formułę uznała. Paradoksalnie, Studio, które powstało za komuny i przetrwało ją, padło pod ciosem dzikiego kapitalizmu polskiego. W tym Studiu wychowali się m.in. Waldemar Dziki, Robert Gliński, Mirek Gronowski.
Postacią związaną ze Studiem w roli komisarza politycznego był Mieczysław Waśkowski. Jaką on rolę spełnił?
W sumie nienajgorszą. Przydzielono go jako nadzorcę politycznego, ale na ogół spełniał w stosunku do nas rolę ochronną. Nawet przez pewien czas się lubiliśmy. Na pewno nie był fanatykiem, hunwejbinem ideologicznym. Czasami jego rola jest niesłusznie demonizowana.
W latach 70-tych pisywał Pan w warszawskim tygodniku „Kultura” jako krytyk filmowy i przyjaźnił się Pan z Krzysztofem Mętrakiem, także krytykiem filmowym, związanym z tygodnikiem „Literatura”, moim idolem intelektualnym tych lat. Drugą ważną dla Pana postacią był Bolesław Michałek…
Krzyś, to był wielki mój przyjaciel. Wybitny umysł, wielki erudyta i świetne pióro o wyszukanym stylu, choć w tym pisaniu nazbyt rozmieniał się na drobne. Niestety, mocno nadużywał alkoholu, który mu wybitnie nie służył i który go zniszczył. Przez pewien czas, na prośbę żony Krzysia, pełniłem rolę jego opiekuna-wykidajło i wielokrotnie zabierałem go ze „Ścieku” przy Trębackiej. Zdarzało się, że to wyprowadzanie i wpychanie do taksówki, by zawieźć go do domu na Żoliborzu trwało kwadrans a czasem dwie godziny. Michałek był jego przeciwieństwem. Starszy o pokolenie, dystyngowany pan, też wybitny intelektualista i erudyta.
Na koniec chciałem Pana zapytać o czas, gdy był Pan dyrektorem Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie.
To było 15 lat naszego życia, z moją drugą żoną, która była też moją zastępczynią. Harowaliśmy, żeby wydobyć ten teatr z niebytu. Za 57 mln dotacji europejskiej przeprowadziliśmy remont budynku, który zastaliśmy w bardzo złym stanie. Scena stała się rozpoznawalna w kraju. A jak nas potraktowano – wiadomo. Nie chcę teraz do tego wracać, bo byłyby to gorzkie żale. To temat na odrębne opowiadanie. Na pewno było to moja wielka przygoda. Jestem teraz szczęśliwym emerytem i piszę scenariusz, z którego pewnie nic nie wyjdzie, bo dotyczy pogromów Żydów na Podlasiu w 1945 roku.
Dziękuję za rozmowę.
Janusz Kijowski, ur. 14 grudnia 1948 w Szczecinie, reżyser filmowy i teatralny, nauczyciel akademicki. Absolwent Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego (1972) i PWSTFiTV w Łodzi (1977). W okresie studiów był krytykiem filmowym tygodnika „Kultura”. Od 1983 wykładał w Institut National Supérieur des Arts du Spectacle w Brukseli, a od 1998 także w łódzkiej PWSFTviT. Od roku 2004 doktor hab. nauk o sztukach pięknych. Specjalizuje się w zakresie reżyserii filmowej, teatralnej i telewizyjnej. W 2002 został wiceprezesem Europejskiej Federacji Reżyserów Filmowych (FERA). Aktualnie związany z Uniwersytetem Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie, na którym zajmuje stanowisko profesora. W 2004 objął funkcję dyrektora olsztyńskiego Teatru im. Jaracza, którą sprawował do sierpnia 2018. W 2009 został dyrektorem artystycznym Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”. W wyborach w 2005 był liderem listy wyborczej Partii Demokratycznej do Sejmu w okręgu olsztyńskim. W wyborach w 2011 roku startował do Sejmu z listy SLD. Został członkiem honorowego komitetu poparcia Bronisława Komorowskiego przed wyborami prezydenckimi w 2010 oraz wyborami prezydenckimi w 2015. Poza filmami wymienionymi w czasie rozmowy zrealizował także m.in. „Anioł stróż” (1975), „ZK Sieradz” (1976), „Głosy” (1982), „Avant la bataille” (1982), „Warszawa. Rok 5703 (Warszawa. Année 5703) (1992), „Kameleon” (2001).