8 listopada 2024

loader

W chorej mowie chory duch

OD REDAKCJI

Coś pozornie nieważnego

Choć tekst zamieszczony poniżej nie jest z gatunku „popularnych”, to uznaliśmy, że dla Czytelników Trybuny może być ważny. Są to bowiem obszerne fragmenty eseju poświęconego współczesnej mowie polskiej, która nagle znalazła się w zupełnie nowym otoczeniu politycznym. Mało tego – nie ma wątpliwości, że jest przez to otoczenie wchłaniana i zaprzęgana do wykonywania zadań mających na celu mącić komunikację społeczną. Mowa wszak od zawsze służy komunikowaniu się miedzy ludźmi, my zaś mamy obecnie do czynienia z takim jej wykorzystywaniem, które ma służyć wyłącznie części, a nie ogółowi i na dodatek z wyraźną stratą dla ogółu.
Mówi się, że słowa mogą ranić, a nawet zabijać, co oznacza, że należy słów używać rozważnie, dobierać takie, których znaczenie jest adekwatne do tego, co chcemy przekazać. Słowa mogą być ciężkie, ale mogą też być synonimem delikatności. Od mówiącego zależy ich trafny dobór. Tymczasem coraz częściej mamy do czynienia z takim – świadomym – doborem słów, żeby przy ich pomocy kogoś zetrzeć w proch, zniszczyć, a przynajmniej odedrzeć z godności lub choćby obywatelstwa. Celują w tym bez wątpienia obie partie prawicowe, które w bratobójczej walce politycznej bez opamiętanie używają słów z gatunku najcięższych, najradykalniejszych. Z tym, że ludzie Platformy Obywatelskiej wykazują się jakby większą powściągliwością od ludzi Prawa i Sprawiedliwości. I nie mam tu na myśli wyłącznie pani poseł Pawłowicz, która strzela inwektywami niczym karabin maszynowy, ani posła Sasina czy innego „genetycznego patrioty” – jak sam o sobie mówi, tylko ogół posłów i polityków tego ugrupowanie pana Prezesa nie wyłączając. Co ja tu piszę – nie wyłączając? Przecież to jest twórca tego sposobu używania języka. To mistrz odbieranie słowom ich znaczeń i nadawanie nowych. I wynalazca. Prawdziwy wynalazca. Tylko, ktoś tak „twórczy”, tak „nietuzinkowy” językowo może powiedzieć, że ten, kto nie chce pomnika jego brata na Krakowskim Przedmieściu, występuje wbrew polskiej tradycji, właściwie nie jest Polakiem… Normalnemu śmiertelnikowi do głowy by coś takiego nie przyszło. A jemu przychodzi z łatwością. Niestety – z równą łatwością wielu jego słuchaczom te słowa zapadają w głowach… A stąd już tylko krok, by słowo stało się zapalnikiem.
Choć więc coraz mniej mamy czasu na takie fanaberie jak zastanawianie się nad językiem, przy pomocy którego się komunikujemy i przy pomocy którego nam się komunikuje, to przynajmniej od czasu do czasu warto się na chwilę zatrzymać i pomyśleć – o czym my właściwie mówimy i co to właściwie znaczy?

M.B.

 

W pierwszych swoich słowach Ewangelista stwierdza, że „na początku było słowo” i nie sposób z tym polemizować, bo – jeśli chodzi o pojmowanie świata – bez słów nic się nie dzieje, co się dzieje. Kontemplując słowa Ewangelisty dojrzymy wszakże nie tylko ich mistyczne przesłanie: słowa zwykle idą przed czynami, z tego, co się mówi dzisiaj, można próbować wnioskować, co zdarzy się jutro.

W obecnym sporze politycznym w Polsce słowo jest często mieczem, bywa też tarczą. Wygląda na to, że wybrane mniejszością głosów partie, którym zgodnie z prawem przypadła w Sejmie niewielka większość zwykła, używają słów nad wyraz skutecznie do realizacji swoich celów. Zadaliśmy sobie pytanie, jakie wnioski można wyciągnąć z obserwacji mowy dyskursu publicznego. […]
Wraz ze wzrostem siły i zasięgu mediów mowa odgrywa coraz potężniejszą rolę, jakiej dotąd w historii ludzkości nie odgrywała i coraz trudniej z tego żartować.

Co ma LTI do LGBT?

Wpływ mowy na zachowanie społeczeństwa wnikliwie opisał Victor Klemperer w fundamentalnym dziele „Lingua Tertii Imperii (LTI) – notatnik filologa”. Przeanalizował spustoszenia, jakie język Trzeciej Rzeszy wywołał w umysłach Niemców. Klemperer jako pierwszy zwrócił uwagę na syndrom „mowy zwycięzcy” – zwycięzca narzuca znaczenia.
Funkcjonariuszom Trzeciej Rzeszy udało się (w pełni świadomie) przypisać słowo „Führer” do jednej tylko osoby, w Rosji stalinowskiej taką rolę pełniło słowo „generalissimus”. Na naszych oczach zakres znaczeniowy słowa „prezes” zawęża się w Polsce do jednej osoby (dla porządku warto dodać, że mieliśmy już w naszej historii „marszałka”, co też się źle skończyło). Słowa z przypisanym specyficznym znaczeniem mogą również określać grupę ludzi, np. w czasach PRL–owskich słowo „towarzysz” oznaczało przede wszystkim członka PZPR, a „kosmopolita” (nacechowane negatywnie) w czasach nagonki antysemickiej pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku – osobę na ogół pochodzenia żydowskiego, nękaną przez urzędników PRL-owskich w celu nakłonienia jej do wyjazdu z Polski. Rolę oficjalnego słowa-straszaka, takiego jak ongiś „kosmopolita”, pełni dziś m.in. LGBT – synonim upadku moralnego, końca cywilizacji i w ogóle wszelkiego zła.
Książka Klemperera ukazała się w roku 1947. Dwa lata później George Orwell opublikował „Rok 1984” – doskonałą diagnozę funkcjonowania systemu totalitarnego, w szczególności zjawiska nowo­mowy (new­speak), będącej karykaturalnym, acz niezwykle celnym przedstawieniem języka systemu totalitarnego. Mimo szyderczej formy diagnozę Orwella można uznać za uogólnienie rozważań Klemperera na inne reżimy, w szczególności reżim sowiecki. Wspólną ich cechą jest odbieranie słowom ich znaczeń i nadawanie nowych – mieszczących się w systemie komunikacji władzy z obywatelem. Oczywiście słowo „obywatel” nabiera w wyniku tej operacji znaczenia innego, niż ma w kraju wolnego słowa.
Mamy także do czynienia z masowym odwracaniem ustalonych w kulturze i języku pojęć, opisanym dogłębnie przez Orwella. Przykładem modelowym są słowa szefa TVP o „przywróceniu elementarnego pluralizmu” po wykonaniu uprzednio starannej czystki w mediach.
Wiele z innych spostrzeżeń Orwella też pasuje zadziwiająco dobrze do współczesnych wydarzeń w Polsce. Na przykład energiczne próby reinterpretowania historii najnowszej, uciekające się do przeinaczania faktów (jaskrawo widoczne w swoim czasie w Rosji stalinowskiej), a do tego zwane eufemistycznie – zgodnie z technikami opisanymi przez Orwella – przywracaniem prawdy historycznej, nie są, jak by wielu chciało sądzić, pozbawionym rozsądku działaniem. Orwell ujął to w formie sloganu: „kto rządzi przeszłością, ten rządzi przyszłością; kto rządzi teraźniejszością, ten rządzi przeszłością” (who controls the past, controls the future; who controls the present, controls the past). Wprawdzie słowo „control” może oznaczać również zarządzanie, sprawowanie nadzoru; ale aby mieć kontrolowany wpływ na przeszłość, przyszłość i teraźniejszość, nie wystarczy zarządzać czy sprawować nadzór – trzeba mieć realną władzę.

Ciach go słowem!

Znaczenie słowa jako instrumentu perswazji docenili już starożytni. Najstarszym znanym dokumentem, podsumowującym niebagatelną wiedzę tamtych czasów na temat sztuki posługiwania się słowem, czyli retoryki, są zapiski Arystotelesa. Problem w tym, że każde narzędzie daje się wykorzystać i do dobrych, i do niecnych celów. Nożem można podzielić chleb, nożem można też zabić. Retoryka równie dobrze daje się wykorzystać do objaśnienia prawdy, jak i do wmówienia kłamstwa. Niestety, to drugie zastosowanie retoryki, zwane demagogią, od pradawna jest wykorzystywane w celach politycznych. Kroniki opisujące wspaniałe czyny władców (por. np. Kadłubek) prawie zawsze wykorzystują retorykę, by przekazać nieprawdę.
Kłamstwo, w polityce zwane propagandą, w biznesie reklamą, stosunkowo niedawno doczekało się rzetelnej analizy. Niemal dwa wieki temu zagadnieniem tym zajął się Artur Schopenhauer: nazwał umiejętność skutecznego polemizowania bez odwoływania się do stanu faktycznego erystyką (od imienia greckiej bogini chaosu, waśni i niezgody – Eris) i zgrabnie zestawił sztuczki ułatwiające wykorzystanie kłamstwa w dyskusji w „Erystyce czyli sztuce prowadzenia sporów”.
Jako zadanie domowe pozostawiamy PT Czytelnikowi znalezienie w aktualnych doniesieniach medialnych zastosowań sposobu 12, jak zaznacza Schopenhauer najczęściej i najbardziej instynktownie stosowanego: „Gdy dyskusja wykorzystuje ogólne pojęcie pozbawione własnej nazwy, a tylko definiowane przez porównanie, wówczas należy wybrać najkorzystniejsze porównanie dla naszego twierdzenia. […] Np. zmiana w ustach przeciwnika dla nas będzie nowinką, gdyż brzmi to złośliwiej. Na odwrót, jeśli sami coś proponujemy. Bezstronny mówi o kulcie lub powszechnej nauce religii, zwolennik […] o pobożności lub bogobojności, przeciwnik natomiast o bigoterii lub religijnej ciemnocie”. Celem bezpośrednim operowania mową w opisany wyżej sposób jest dezawuowanie przeciwników i panegiryzowanie zwolenników.
Wojna w języku na poziomie podstawowym toczy się w obszarze słów stygmatyzujących, słów bez sensu i słów obelżywych. Przykładami słów (bo nie pojęć) stygmatyzujących są, kompletnie w tym użyciu wyprane z sensu, za to nacechowane emocjonalnie, słowa „gender” czy „lewak”. Pierwsze w swoim ścisłym znaczeniu odnosi się do obszaru badawczego, drugie (oprócz nazwy sztyletu, w boju trzymanego w lewej ręce) dawno temu miało swój realny desygnat – prawie już sto lat temu – gdy Stalin dyskredytował nim lewicową opozycję, m.in. anarchistów czy trockistów. W użyciu propagandowym sens obu jest nieważny, istotne, że ma być wiadomo, iż tymi słowami określa się czyste zło.
Dziś rolę taką, jak kiedyś „kosmopolita” pełni „neoliberał” choć w istocie określa tylko jeden z nurtów myślenia o organizacji państw, ze szczególnym uwzględnieniem aspektu gospodarczego. „Żołnierze wyklęci”, którymi przez wiele lat po wojnie byli głównie żołnierze AK, to dziś już nie żołnierze, tylko ci, co zignorowali rozkaz demobilizacji i podjęli dramatyczną decyzję pozostania w lesie (przy czym niektórzy – gloryfikowani obecnie na zasadzie jak wszyscy to wszyscy – stali się po prostu pospolitymi bandytami). Z kolei określenia w rodzaju „koderaści” czy „gorszy sort” mają za zadanie poniżyć i odczłowieczyć inaczej myślących. Ostatnie wystąpienie posła zwanego prezesem, odmawiające inaczej myślącym prawa przynależności do polskiej kultury, dowodzi wyłącznie jego tęsknoty do bycia Wielkim Klasyfikatorem, ale w obszarze prawdy materialnej nie znajduje umocowania, klasyfikacja ma miejsce wyłącznie w słowach i być może w umyśle posła, natomiast ma się zalęgnąć w umysłach zwolenników posła.
Naszym zdaniem głównym celem, jaki chce w ten sposób osiągnąć ekipa obecnie zarządzająca Polską, jest delegitymizacja poprzednich ekip i legitymizacja bieżących poczynań, co pozostaje w oczywistym związku z celem bezpośrednim walki słowem: porozumienia „Okrągłego Stołu” i wybory 4 czerwca 1989 roku to zdrada, Wałęsa to kapuś, wart jedynie spalenia in effigie, a ta cała „Solidarność”, to fasadowy ruch, sterowany przez bezpiekę, jedynym pozytywnym bohaterem tej narracji jest Lech Kaczyński (ale już nie poglądy, które głosił)… Jest to w istocie egzemplifikacja wspomnianego wyżej erystycznego sposobu 12, doprowadzonego do skrajności. Jak można zaobserwować, sposobu niezwykle skutecznego.

Administracja, głupcze!

Dawno temu dziadek jednego z nas był rządcą w majątku koło Wilna. Jakoś nikomu nie przychodziło do głowy, a już zwłaszcza właścicielowi majątku, by mówić (i myśleć), że onże dziadek „ma władzę”. Społeczeństwa demokratyczne tę konstatację mają za sobą, na przykład w USA mówi się o administracji prezydenta.
W Polsce tradycja określania różnych służb urzędniczych czy porządkowych mianem „władzy” ma długą tradycję, zakorzenioną w PRL, gdzie sformułowanie „panie władzo” w odniesieniu do szeregowego milicjanta uważało się za określenie wprawdzie żartobliwe, ale adekwatne. To, że zarządzający naszym dobrem urzędnicy chętnie utożsamiają określenia „rząd” i „władza” jest zrozumiałe. Ale dlaczego właściciel dóbr, czyli społeczeństwo polskie („społeczeństwo” to nie to samo co „naród”) zgadza się na bycie „poddanym władcy”? Wygląda na to, że w znacznej mierze dzieje się to mocą tradycji.
W Polsce zawsze ktoś rządził – król, zaborca albo najeźdźca. Chwila demokracji 1918–1926 (kulawej, ale jednak demokracji) nie miała szans zaowocować wytworzeniem obyczajów, a tym mniej – tradycji demokratycznych. Przysłowiowy „wódz na białym koniu” pałęta się w polskiej mowie, gdyż pałęta się w polskich umysłach.
Nie jest bowiem tak, że jak zwał, tak zwał, ważne żebyśmy się precyzyjnie umówili, co pod danym określeniem rozumiemy. Ze wszystkimi się nie umówimy, musimy używać określeń uniwersalnych. To po pierwsze.
Po drugie używanie określeń nieadekwatnych ułatwia zakłamywanie rzeczywistości, co jest skrzętnie wykorzystywane przez polityków. Na przykład ekipa obecnie zarządzająca Polską chętnie sięga po argument, że została wybrana przez większość, co jest oczywistą nieprawdą. Mając około 19-procentowe poparcie obywateli uprawnionych do głosowania i około 35-procentowe ludności, która wzięła udział w wyborach, ekipa ta uzyskała około 51 procent mandatów w sejmie, mocą niezbyt mądrze wybranego ongiś przez obecną opozycję algorytmu liczenia mandatów. Wolno przypuszczać, że na temat tego algorytmu, zwanego metodą d’Hondta, znikomy procent głosujących wie cokolwiek, nie mówiąc już o rozumieniu.
Po trzecie wreszcie, i może najważniejsze, słowa oddziałują na umysły, a tym samym tworzą rzeczywistość. Wracając do słów Ewangelisty, słowo jest na początku – Holokaust rozpoczął się od niewybrednych żartów w czasopiśmie „Der Stürmer”. To oczywiście przypadek skrajny, pokazujący wszakże, że słowo może posłużyć do stworzenia upiornej rzeczywistości. Niepokój winno budzić to, że w pospolitych, pozornie nieistotnych przypadkach dzieje się to samo: mówimy „władza” – myślimy „władza”. Tym samym dajemy zarządcy uprawnienia władcy.

Płatni zabójcy sensu

Ekipa zarządzająca krajem ma zawsze dużo większe możliwości niż opozycja, by wpływać za pomocą mowy na stan umysłów – zarówno poprzez media oficjalne (obecnie tzw. narodowe), jak i przez media wspierane w ten czy inny sposób, jak choćby finansowane przez sprzyjające obecnej administracji (z wzajemnością) kasy SKOK.
Poza tym to, co kiedyś nosiło miano „propagandy szeptanej”, przeżywa obecnie niezwykły rozkwit dzięki rozwojowi technologii – przede wszystkim dzięki Internetowi i portalom społecznościowym. Wszechobecność procederu zwanego trollingiem (od słowa „troll” oznaczającego stwory z sag skandynawskich, na ogół paskudne i złośliwe), polegającego na przeszkadzaniu per fas et nefas w dyskusjach prowadzonych na tychże portalach oraz na rozpowszechnianiu nieprawdziwych, na ogół szkalujących wiadomości, pokazuje dobitnie skuteczność takich zabiegów. […]
Dzięki większym możliwościom (za)rząd polski może inicjować, czy wręcz prowokować debaty nieistotne ze społecznego punktu widzenia, a stanowiące w istocie zasłonę dymną dla ważnych z punktu widzenia (za)rządu działań. Taką debatą była dyskusja o podpisach Lecha Wałęsy, które znaleziono w szafie pani Kiszczakowej. Cała Polska zamieniła się w pole sporu zaciekle dyskutujących grafologów, będących zarazem arbitrami moralności, dzięki czemu nikt nie zadał głośno (na tyle głośno, by przekrzyczeć wrzawę grafologów i moralistów) pytania, komu i do czego potrzebna była zawartość szafy p. Kiszczakowej. Również działania wobec gen. Ścibor-Rylskiego wyglądają na próbę zajęcia opinii publicznej czymś z punktu widzenia (za)rządu nieistotnym, szkoda tylko że najwyższym kosztem – honoru dwukrotnie odznaczonego Virtuti Militari bohatera. […]
Podkreślić jednak wypada, że lekarstwa na demagogię jak na razie nie ma i raczej nie należy się spodziewać wynalezienia panaceum, co jest zgodne z wiedzą powszechną: łatwiej zniszczyć niż zbudować. Dyskurs publiczny również. Skąd nie wynika, że należy porzucić wysiłki na rzecz tworzenia dobrego, owocnego dyskursu.

Autorzy są członkami Społecznej Rady Programowej projektu KOD „Przestrzeń wolności”

trybuna.info

Poprzedni

Inwestycja, która się nie zwróci

Następny

Czuj duch