9 grudnia 2024

loader

Wydawało mi się to nierealne

-Dziś króluje pośpiech. Nie można pozwolić sobie na powtórki. W jeden dzień, od 7 rano do 20 wieczorem trzeba zrobić cały odcinek. Zgroza. Podobnie jest w Teatrze Telewizji. Kiedyś w salach prób przy Woronicza aktorzy spotykali się po kilka razy przed realizacją, od godziny 15 do 18, najpierw przy stolikach, jak w teatrze. Dziś, w tym pośpiechu nie da się osiągnąć należytego efektu artystycznego – z Leonardem Pietraszakiem rozmawia Krzysztof Lubczyński.

„Najlepsze kasztany są na placu Pigalle”. Co Pan na to?
(śmiech) Że ja pierwszy wypowiedziałem te słynne słowa, a to dzięki temu, że Andrzej Konic obsadził mnie w odcinku „Hasło” w „Stawce większej niż życie”. Tuż po moim przybyciu do Warszawy w 1965 roku Andrzej angażował mnie często do swoich realizacji, m.in. w „Kobrach”. Kilka lat później, w 1973 roku powierzył mi główną rolę, pułkownika Krzysztofa Dowgirda w kolejnym swoim serialu, w „Czarnych chmurach”. Bardzo mile wspominam tamtą realizację, w kilku miejscach Polski, n.p. latem 1973 roku w Lublinie, na tamtejszym malowniczym Starym Mieście, które „udawało” Warszawę, sceny „konne”, „pościgowe” nad tamtejszym Zalewem Zemborzyckim, mieszkanie w miłym hotelu z europejskim oddechem, o nazwie „Unia” oraz miłe towarzystwo lubelskich kolegów aktorów i całej ekipy filmowej. Ten serial, gdy szedł w telewizji, oglądała, jak to było wtedy w zwyczaju, cała Polska. Krytycy oczywiście utyskiwali, że filmy „płaszcza i szpady” umieją robić tylko Francuzi, ale do dziś otrzymuję sygnały, że wielu widzów ma do tego serialu sentyment. Dobre tempo świetna obsada, w osobach m.in. koleżanki Ani Seniuk, kolegów Ryszarda Pietruskiego, Stanisława Niwińskiego, Macieja Rayzachera, Janusza Zakrzeńskiego, Edmunda Fettinga, Mariusza Dmochowskiego, Saturnina Żórawskiego. Wiele do urody tego serialu wniósł też scenograf Bolesław Kamykowski. To była piękna przygoda. A potem była rola w „Czterdziestolatku”, w którym w roli doktora Karola poniekąd „odgrywałem” wątki z felietonów Krzysztofa Teodora Toeplitza. To po tej roli zadzwonił do mnie ówczesny dyrektor warszawskiego teatru Ateneum Janusz Warmiński i zaproponował mi etat.
Miał Pan szczęście do popularnych seriali, bo poza wspomnianymi zagra¸ Pan jeszcze w „Rodzinie Połanieckich” czy rewelacyjnego pułkownika Waredę „Karierze Nikodema Dyzmy”. Dlaczego dziś nie powstają tak dobre seriale?
Z braku czasy i pieniędzy. Dziś króluje pośpiech. Nie można pozwolić sobie na powtórki. W jeden dzień, od 7 rano do 20 wieczorem trzeba zrobić cały odcinek. Zgroza. Podobnie jest w Teatrze Telewizji. Kiedyś w salach prób przy Woronicza aktorzy spotykali się po kilka razy przed realizacją, od godziny 15 do 18, najpierw przy stolikach, jak w teatrze. Dziś, w tym pośpiechu nie da się osiągnąć należytego efektu artystycznego.
Wielką popularność zdobył Pan rolą Kramera w „Vabank” i „Vabank 2” Juliusza Machulskiego. Ceni Pan popularność?
Oczywiście, bo ona jest aktorowi bardzo potrzebna, w pewnym sensie stanowi dla niego największe zawodowe spełnienie. Julek powiedział mi, że pisał scenariusz z myśl o mnie w roli Kramera. Ja zaś po przeczytaniu scenariusza nie wierzyłem, że świeży absolwent, choćby nie wiem jak utalentowany, ale bez dorobku, bez warsztatu, mógł dobrze zrobić taki film. I pomyliłem się. Wyszedł genialny film, zwłaszcza pierwszy – „Vabank”. To najlepszy film Machulskiego. Julek miał myśl, żeby zrobić część trzecią, w której Kramer wychodzi z więzienia i ginie w walce, w Powstaniu Warszawskim, jak bohater. (śmiech). „Vabank” jest wspominany ciągle, na każdym kroku, często powtarzany, można go obejrzeć w internecie, więc młodzi często pokazuje mi „ucho od śledzia”. Wystarczyło zagrać tylko w takim filmie, żeby wejść do historii kinematografii.
W niezwykłych okolicznościach zagrał Pan rolę Carnota w „Dantonie” Andrzeja Wajdy w 1982 roku…
Tak. Film miał być realizowany w Warszawie, ale został wprowadzony stan wojenny i zdjęcia przeniesiono do Paryża, a właściwie pod Paryż, do Wersalu. Pamiętam niesamowity kontrast między sytuacją w Polsce, a tym, co tam zastaliśmy. Dobry hotel, wyjeżdżanie na plan o 9.30, przed pracą na planie obiad ze świetnym jedzeniem i winem, a potem zdjęcia, ale niezbyt długo, żeby aktorzy się nie przemęczyli. Dla nas, ekipy aktorów z Polski, którzy grali robespierrystów, to była zupełna bajka. Przy czym Francuzom bardzo się podobał nasz polski, słowiański sposób i styl gry aktorskiej, nieco inny niż francuski. Pamiętam też wizyty w wytwórni „Gaumont” w Paryżu, producenta filmu, w której kręcono kiedyś legendarne filmy z Fernandelem czy Jeanem Gabin, które oglądałem jeszcze jako młodziak.
Pewien młody reżyser filmowy stwierdził, że chętnie angażuje aktorów starszego pokolenia, ponieważ – jak stwierdził – „w jego pokoleniu trudno o mężczyzn „w starym stylu”. Pana styl aktorstwa wydaje mi się takim wcieleniem męskości w „starym dobrym stylu”. Przyjmuje Pan taką kwalifikację?
A to ciekawe z tą „męskością” aktorów, bo zwykło się mawiać, że to zawód niemęski, bo jakże prawdziwy mężczyzna może zakładać jakieś fatałaszki, perukę, malować się. Tymczasem ja podejrzewam, że ci aktorzy, którzy za czasów Szekspira grali role kobiece, byli właśnie bardzo męscy. Bo co to za sztuka zagrać „zniewieściałego” będąc naprawdę „zniewieściałym”? Role mężczyzn „zniewieściałych”, czy gejów grają przeważnie bardzo „męscy” aktorzy. „Zniewieściały” naprawdę zagra taką rolę kiczowato. Jednak gdy mówił o męskości, to mam na myśli męskość w stylu dawnego rycerza a nie to, co dziś jest pokazywane jako „męskość”, czyli okładanie się pistoletem po głowie, wulgarność, agresja. To jest zaprzeczenie nie tylko męskości, ale i człowieczeństwa. Nie powiem, że to zezwierzęcenie, bo bardzo lubię zwierzęta. Co do mnie, to choć grałem postacie bardzo męskie, Don Juanów czy Mackie Majchrów, itd., to grałem też „safandułów”, mężczyzn delikatnych, śmiesznych, choćby Motylińskiego, Fikalskiego czy Piorunowicza w komediach Bałuckiego, więc nigdy mnie nie zaszufladkowano.
Kto wpłynął na Pana najbardziej spośród pedagogów z łódzkiej szkoły aktorskiej, której jest Pan absolwentem?
Janina Mieczyńska, ucząca rytmiki i tańca, Henryk Modrzewski, solidny aktor i świetny pedagog, który uczył nas prozy, Adam Daniewicz czy Jan Kochanowicz od poezji, Kazimierz Brodzikowski od scen. Jak pan zauważył, nie ma wśród nich nazwisk sławnych, błyszczących, jak to było w szkole warszawskiej, ale to byli jednak wspaniali pedagodzy. Nie wierzę tym, którzy mówią, że nic nie zawdzięczają swoim pedagogom.
Dużo kosztował Pana ten zawód?
Bardzo dużo.
Na czym ten koszt polegał?
Nie można być w nim miękkim psychicznie, trzeba umieć nie przejmować się opiniami recenzentów, trzeba umieć nie dać się zdołować. Cały czas jest się na widelcu, bo daje się siebie całego, a tymczasem można się nie spodobać w roli. To jest przykra strona tego zawodu. Tymczasem sukcesy są dane nielicznym, większość pozostająca na drugim, trzecim planie czuje się często przegrana, a przy tym sukcesy zależy w dużej mierze od tego, czy ma się szczęście. To zawód szczególnie trudny dla kobiet, które często mają okresy „przestoju”, gdy są ”za stare” na amantki, a za młode na babcie. No i to czekanie na telefon od reżysera, na propozycje, choć mnie jako starego już aktora na emeryturze dotyczy to w niewielkim stopniu.
Co Pana popchnęło do aktorstwa?
Wierzę w przeznaczenie, w jakiś ustalony, dany nam z góry tor naszego życia. Tuż po wojnie, jako dziecko, mieszkałem wielkopolskiej miejscowości, w Chodzieży. Było tam kino „Noteć”, do którego namiętnie chodziłem. Patrzyłem na te filmy i marzyłem, żeby w jednym takim wystąpić. Może już wtedy jakiś zwój mojego mózgu zapowiadał, że będzie mi to kiedyś dane, choć wydawało mi się to absolutnie nierealne, zwłaszcza, że nie pochodziłem z artystycznej rodziny. Potem na krótko trafiłem do Studia Dramatycznego w Bydgoszczy, a w końcu dostałem się do szkoły aktorskiej w Łodzi.
Teatr Ateneum, w którym jest Pan od przeszło 40 lat, miał w swoim repertuarze, jeszcze od czasów przedwojennych, istotne pasmo tematyki społecznej i politycznej. Brało się to m.in. ze społeczno-politycznych predylekcji i zainteresowań jego patrona, Stefana Jaracza. Dziś tej tematyki jest w teatrze bardzo mało. Czy widzowie jej nie potrzebują?
Myślę, że w tym stopniu co kiedyś, nie potrzebują. W PRL widzowie polowali w teatrach na najdrobniejsze aluzje do bieżącej sytuacji społeczno-politycznej. Dziś rolę wentyla odgrywa nie teatr, ale takie audycje telewizyjne jak „Szkło kontaktowe”, gdzie można zadzwonić, wyżalić się i powiedzieć, co się myśli o tym, co oni, skurczybyki, robią. Dziś w teatrze ludzie na ogół wolą uciec od polityki, bo odczuwają jej natłok na co dzień. Wolą teraz w teatrze pośmiać się, powzruszać, po ludzku, bez nadmuchiwania się na wielką politykę, filozofię czy moralistykę, na „wielką sztukę”. Z drugiej strony jestem też przeciwko nazbyt radykalnemu skandalizowaniu teatrów utrzymywanych z budżetu, zwłaszcza z pieniędzy tych podatników, którzy nie chodzą do teatru. Te kopulacje, brutalny seks niech się pokazuje w teatrzykach offowych, ale nie n.p. w Narodowym. Przede wszystkim jednak nie należy wypaczać sensu klasycznych tekstów dramatycznych. Nie wolno mordować klasyków. Z drugiej jednak strony cenię teatry specjalnie zaangażowane społecznie-politycznie, jak warszawski Powszechny pod dyrekcją Pawła Łysaka.
Wiem, że Pana ulubionym wielkim klasykiem teatru jest Antoni Czechow. Dlaczego on, a nie n.p. Szekspir czy Molier?
Czechow jest jednocześnie dramatyczny, tragiczny i komediowy. Jego sztuki zawierają ogrom ładunku egzystencjalnego, są w nich wszystkie ludzkie dramaty, rozpacz, nadzieja, miłość, przemijanie. Czechow zawarł w swoich sztukach kosmos ludzkiego doświadczenia. Aktorowi daje on możliwość wykazania się w tym, co najtrudniejsze, w pokazaniu tego pasma, które jest pomiędzy komizmem a dramatyzmem ludzkiej egzystencji. Tęsknię do Czechowa tym bardziej, że w moim długim życiu zawodowym zagrałem w jego sztuce tylko raz Łopachina, tu w Ateneum, w „Wiśniowym sadzie”.
Dziękuję za rozmowę.

Leonard Pietraszak – ur. 6 listopada 1936 w Bydgoszczy. Absolwent PWSTFiT w Łodzi (1960). W latach 1956-1965 w teatrach Nowym w Łodzi, Dramatycznym i Polskim w Poznaniu. W latach 1965-1971 w Klasycznym i Rozmaitości w Warszawie. Od 1974 roku aktor Teatru Ateneum w Warszawie. Ma na swoim koncie liczne kreacje sceniczne, m.in. Mackie Majchra w „Operze za 3 grosze” B. Brechta, „Don Juana” Moliera, lorda Harleya w „Wieczorze Trzech Króli” W. Szekspira, Billauda-Varenne w „Termidorze” St. Przybyszewskiej, Rzecznickiego w „Fantazym” J. Słowackiego i wiele innych. Zagrał dziesiątki ról filmowych i telewizyjnych, w tym m.in. w „Czerwonych beretach” P. Komorowskiego (1963), w „Wielkim układzie” A.J. Piotrowskiego (1976), „Do krwi ostatniej” J. Hoffmana (1978), w „Vabank” i „Vabank II” J. Machulskiego (1982 i 1985), „Kronice wypadków miłosnych” A.Wajdy (1985), „Złocie dezerterów” J. Majewskiego (1998) i wielu innych. Masową popularność przyniosły mu też role w popularnych serialach „Stawka większa niż życie” (1968), „Czarne chmury” (1973), „Czterdziestolatek” (1974-1977), „Rodzina Połanieckich” (1978), „Królowa Bona” (1980), czy „Siedlisko” (1998).

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Wypłaszczacze zdrowia

Następny

O miłości i innych sprawach

Zostaw komentarz