Kapitalizm ma swój bermudzki trójkąt: przedsiębiorca-państwo-obywatel. Właśnie relacje w tym trójkącie są przedmiotem sporów wśród historyków, ekonomistów, ideologów demokracji liberalnej.
Niektórzy napisali na ten temat kilkanaście tomów „refleksji”. Ideolog Międzynarodówki Davos Klaus Schwab też upaja się „wielką narracją” o cudach czwartej rewolucji przemysłowej. My z Pawłem Zielińskim ledwie zahaczmy o brzegi tego złożonego dynamicznego systemu (Z prądem w jasną uliczkę, Trybuna nr 45/23). Jest zgoda co do pierwszego członu: historyczną funkcją schumpeterowskiego przedsiębiorcy było podnoszenie produkcyjności pracy społecznej, a zadaniem osobistym – powiększanie kapitału.
Po Atlantyku długo bez żadnych przeszkód ze strony państwa i obywateli pływały galeony ze srebrem, pochodzącym z „góry, która zjada ludzi”, czyli Cerro Rico w boliwijskim Potosi. Bez przeszkód, poza żywiołem oceanu, pływały też statki z Afrykanami, by tanią pracę na plantacjach Nowego Świata móc wzmóc. Teraz też zyski mogą spokojnie leżakować w tutejszych rajach podatkowych. Paweł Zieliński przenikliwie uchwycił główny problem. To kontrola radosnej przedsiębiorczości bezpośrednio przez państwo, a pośrednio – przez obywateli kontrolujących z kolei państwo. Ale czy państwo, wsparte społeczeństwem obywatelskim, stanowi i może stanowić przeciwwagę dla wielkiego biznesu? Niewiele na to wskazuje.
Elektryfikacja transportu osobowego zaś to głównie gratka dla koncernów samochodowych. Nie należy do głównych pozycji w bilansie węglowym. Dobrze, że w odróżnieniu od prawicowych partyzantów swawolnego słowa, lewicę łączy świadomość wspólnego celu strategicznego. Mimo inaczej rozłożonych akcentów w diagnozie współczesnego kapitalizmu, mimo rozbieżnych poglądów na skuteczność szczegółowych rozwiązań instytucjonalnych jego naprawy albo przezwyciężenia– jedno przekonanie jest wspólne: społeczeństwo to nie spółka akcyjna, w której większość pracuje po to, by nielicznym, często tylko jednemu procentowi, żyło się przyjemnie pod słońcem, nawet jeśli coraz mocniej grzeje.
Kierowniku, taki mamy system
Jednak sukcesy kapitalisty w dążeniu do zysku przerosły możliwości planety. Cywilizacja kapitalizmu znalazła się w fazie planetarnego kryzysu. Nie może ona nadal prosperować dzięki energii pochodzącej z węglowodorów. A właśnie im zawdzięczmy dobrobyt, bo to miliardy energetycznych niewolników napędzających cały aparat produkcyjny i urządzenia ułatwiające i uprzyjemniające nam życie. Przynajmniej mieszkańcom bogatej Północy. Ma też problem z wyczerpywaniem się skończonego zasobu minerałów, z zasobami odnawialnymi (rolnictwo), z górami śmieci i odpadów (głównie metale ciężkie), z zakwaszeniem oceanów, ze spadkiem bioróżnorodności, z rezerwową armią pracy. Obecnie to ponad 2 mld mieszkańców planety.
Elektryfikacja transportu to tylko jeden z kilkunastu egzystencjalnych problemów. By utrzymać przeciętny wzrost temperatury tylko o 1,5 stopnia, ludzkość może jeszcze wykorzystać budżet węglowy w granicach 400 mld ton dwutlenku węgla. Praktycznie to dekada emisji tego cieplarnianego gazu na obecnym poziomie. Prawdopodobnie dopiero opanowanie technologii syntezy jądrowej, opłacalnej ekonomicznie – będzie kolejną prometejską technologią. Stanie się to dopiero około 2100 roku. Praktyczny problem polega obecnie na tym, że mityczny przedsiębiorca z internetowych pogadanek konfederata Sławomira Mentzena to drobny usługodawca, poddostawca komponentów dla wielkiej korporacji. W realnym, zglobalizowanym kapitalizmie przedsiębiorców zastąpiły wielkie korporacje-wydmuszki.
Organizują one łańcuchy produkcji i wartości dodanej, oplatające cały glob. Same mają centrum zarządzające i własność patentów, drużynę specjalistów zarządzania. Resztę wykonują pracowite ręce Chinek i Chińczyków czy Polek i Polaków. Wielka korporacja nie ma własnych mocy produkcyjnych. Sama zaś jest spółką kierowaną przez najwyższych rangą menedżerów. Mają oni kilkuletnie kontrakty, stała pensja w ich dochodach to zaledwie 10 proc.; reszta to premie, akcje i opcje na akcje. Dlatego tną koszty, głównie płacowe, by zwiększać giełdową wartość akcji firmy. Ale popełniają klasyczny błąd złożenia. Działają według tej samej logiki, co niegdysiejsi poławiacze wielorybów dla cennego oleju czy łowcy bizonów: wszyscy starają się maksymalizować swoje zyski, lecz ostatecznie doprowadzają do nadmiernej eksploatacji, zwanej tragedią wspólnego pastwiska.
Czerpać z czego się da
Najwięksi mogą bez pracy czerpać renty z nieruchomości, z odsetek i dywidend, z udziałów w firmach, słowem, z kapitału portfelowego – żyć, nie umierać. O to drugie zabiegają obecnie miliarderzy z Doliny Krzemowej. Inwestują w biotechnologie, które mogłyby odwrócić naturalną kolej rzeczy. Szukają nawet przygód w kosmosie. Ich zbójeckie prawo, skoro System na to przyzwala. Działają pod przymusem zachowania swoich aktywów kapitałowych, głównie zresztą przez ich pomnażanie w drodze inwestycji, a głównie spekulacji. W tym celu operują, przy pomocy sztabu doradców, miliardowymi pakietami akcji.
Właśnie jeden z nich, niejaki Steve Schwarcman, a jakże CEO giganta private equity, zarobił tylko w ubiegłym roku 1,26 miliarda dolarów. I szczęśliwy prezes, i szczęśliwy „inwestor” w pozagiełdowe spółki. A przecież są ich tysiące, począwszy od Warrena Buffetta (holding Berkshire Hathaway) a skończywszy na Larrym Finku (fundusz inwestycyjny BlackRock). Może oni wdrożyli jakąś nową technologię obniżającą nakłady materiałowe czy energetyczne potrzebnych ludziom produktów? To robili ich poprzednicy jak Abraham Darby, James Watt, Thomas Edison, Nikola Tesla, Fritz Haber, słowem, wielcy wynalazcy, dobroczyńcy nas wszystkich. Ale za jaką cenę? Otóż właśnie tu ukrywa się sedno problemu. System wolnorynkowy powstawał w Anglii w ciągu kilku pierwszych dekad XIX w.
Wykorzystał rezerwuar taniej pracy, zwany systemem speenhamlandzkim – tak błyskotliwie opisany przez Karla Polanyi`ego, a przenicowany teoretycznie przez Karola Marksa. Polegał on na prywatyzacji ziem wspólnych i liberalizacji „przedsiębiorczości”, by bez większych przeszkód mogła eksploatować siłę roboczą i przyrodę. Przez dwa stulecia przedsiębiorca w dążeniu do zysku nie musiał się liczyć z kosztami społecznymi i ekologicznymi. To tzw. externalities, koszty zewnętrzne, za które płacą inni, często zdrowiem.
Chciwa, niewidzialna rączka
Ale mit wolnego, samoregulującego się rynku polega właśnie na tym, że to państwo go tworzy i pozornie chroni, by nie gasła konkurencyjność. Tylko skąd się biorą oligopole w przemyśle wydobywczym, platformerskim, samochodowym, w handlu wielkopowierzchniowym itd. To właśnie państwo pomogło stworzyć sieć światowej władzy korporacyjnej, deregulując funkcjonowanie sektora bankowego i finansowego, a następnie rynku pracy.
Chciwa rączka liberała skreśliła też wiele wydatków socjalnych ze wspólnej kasy – by mogły płynąć do podmiotów prywatnych. Nie zniknął odwieczny problem gospodarki rynkowej – problem jej zakorzenienia (embeddenes) w relacjach społecznych – by towarem nie stała się przyroda (ostatecznie „dzikie pustkowie” z księżycowym krajobrazem), praca, pieniądz, w końcu życie ludzkie, teraz depresyjnego konformisty z mordoru czy uciekiniera klimatycznego. W końcowym efekcie społeczeństwo stało się dodatkiem do rynku, obszarem połowu wszelakich rent. Nawet państwo amerykańskie niewiele może zrobić, gdyby chciało ukierunkowywać inwestycje gigantów. I obecnie ma problem z władcami aplikacji, a konkretnie z internetowym molochem Google. I takie było moje pytanie: czy jeszcze ma cywilizacyjny sens pozostawianie „przedsiębiorczości” w rękach takich stachanowców jak Elon Musk czy Jeff Bezos. To oni mieliby wyznaczać całej ludzkości, jak ma żyć, jaki zakres prywatności zachować, jak długo i gdzie pracować, i na jakich umowach? I to w sercu przewodniej siły ludzkości.
Tylko naiwni mogą polegać na ich intencjach. Na pewno nie należał do nich John M. Keyenes. Dziwił się tym, którzy liczą na to, że działania pazernych ludzi, motywowane żądzą bogactwa i władzy, a więc psychotycznych osobowości, przyniosą korzyści całemu społeczeństwu, teraz wręcz ludzkości.
Co mają powiedzieć najsłabsi, np. koczujący na ulicach Filadelfii. W skali świata to miliardy mieszkańców globalnego Południa. Niestety, tylko wzrost poziomu życia i edukacji kobiet jest skuteczną metodą antykoncepcji. A tego awansu nie zapewni wolny rynek w reżimie wielostronnych organizacji jednostronnych jak MFW, WTO, BŚ. Służą one bowiem wielkim korporacjom Zachodu. Na tym polega problem imperialnego ładu, stworzonego po II wojnie światowej przez amerykańskie państwo. Wydaje na jego obronę już 800 mld dol. rocznie.
Czyje jest państwo?
Państwo osłabili właśnie kapitaliści, pozbawiając je dochodów podatkowych. Nie tylko lobbing i klientyzm. Teraz kontrola należy do „inwestorów’, nabywców obligacji. Teraz to oni mają decydujący głos, kiedy w imieniu „rynku” cenzurują politykę gospodarczą, głównie monetarną i fiskalną. Ponadto, nie ma żadnych barier w przepływie kadr między biznesem a biurokracją państwową (u nas Mateusz Morawiecki).
Wspólnotę ich losu umacniają dodatkowo posiadane aktywa: pakiety akcji, nieruchomości mieszkaniowe, dyplomy tych samych uczelni, w Polsce to teraz SGH. To zblatowana z Systemem elita władzy. Toteż wspólnie zabiegają o wzrost gospodarczy i trwanie sytemu. Na dodatek wspierają się na ramieniu Wuja Sama, gdyż to obligacje tego państwa stanowią najbezpieczniejszą z możliwych lokat posiadanej nadwyżki. Tak więc, jeśli państwo niewiele może, to niewiele też mogą jego obywatele.
Obywatel bez społecznego adresu
Kim jest w lewicowej perspektywie honorowy podmiot władzy- obywatel? To przecież i kapitalista, i menedżer, i jego drużynnik w rodzaju bankowego ekonomisty. Ale też prekariusz wstający o świcie, by dojechać do pracy w strefie specjalnej, i pracująca z pieluchą pakowaczka w firmie Bezosa, i pielęgniarka, i opiekunka dziecka specjalnej troski. Ale też bezrobotny i rencista. W języku ideologicznym zagnieździł się „przesąd równości”: nie ma nikogo, kto by nie posiadał jakiegoś kapitału: pieniężnego, rzeczowego, ludzkiego, kulturowego itp. Wydaje się wówczas, że pracownik jest wolny, bo może zmienić pracodawcę. Ale zawsze pozostaje pracownikiem najemnym. Tymczasem kapitalista powiększa swoje „abstrakcyjne bogactwo”, nadwyżkę. W tej sytuacji rosnący kapitał w dyspozycji jednej klasy to nic innego tylko jednostronna władza posiadaczy kapitału nad pracownikami. Podlegają oni coraz większej kontroli, zarazem są wydziedziczani z własności swojej siły roboczej: od rzemieślnika, który kontroluje cały proces produkcji do montażysty przy taśmie produkcyjnej.
A teraz jeszcze robot. Prawo cywilne nie daje mu szans wpływania na przebieg wykonywanej pracy. Pomija najważniejszą część jego życiowej aktywności. Gdzieniegdzie pozostają jeszcze związki zawodowe, umowy branżowe czy gwarantowana praca minimalna. Ale, jak podkreślał Polanyi, praca człowieka nie może być towarem (fikcyjnym), ponieważ stanowi podstawę biospołecznej egzystencji. Nie ma cudownej przemiany pracownika w obywatela. Pozostaje tylko opór i ulica.
Powrócę do głównej myśli: historyczna użyteczność kapitalizmu jako formy organizacji pracy społecznej dobiega końca. Dobija go sukces rosnącej mocy przeróżnych napędów, zasilanych złożonym mixem energetycznym.
Dzięki temu produkuje coraz większe zbiorowisko towarów – potrzebnych bardziej lub mniej, ale również całkiem zbędnych. Natrafia jednak na barierę ekologiczną, którą długo lekceważył, a pomagali mu w tym katedralni ekonomiści. Nie znaczy to, że zatrzyma się uniwersalna maszyna wydobywcza. Zużywa ona już 10 proc. pierwotnej energii świata. Obniża się jednak stosunek zwrotu energii do energii inwestowanej (współczynnik EROEI). Jak twierdzą geolodzy i specjaliści chemii fizycznej „granice wydobycia minerałów nie mają charakteru ilościowego, ale energetyczny” (U. Bardi). Nawet DARPA nie sfinansuje technologii wydobycia minerału, którego nie ma.
Wiara w to, że przedsiębiorczość i postęp technologiczny zrekompensują koszty wydobywania minerałów z coraz gorszej jakości rud – jest nadzieją platonicznie zakochanych w cudach rynku i prywatnej własności. Kapitalizm czeka więc de-wzrost, planowanie, uspołecznianie przez podatki, globalne zarządzanie, czyli plagi, których miał się pozbyć raz na zawsze.