Nie wierzę, że już nie macie dość. Macie pewnie tak samo jak ja, a może nawet bardziej. Niech ten obłęd wreszcie się skończy. Ale chyba nie ma na to szans. Może więc lepiej będzie ludziom powiedzieć, że kiedy minie szczyt zachorowań i mniej ludzi pocznie trafiać do szpitali, to choroba, która wywróciła w tym roku świat do góry nogami, zostanie z nami na zawsze. I żeby zacząć się przyzwyczajać do jej obecności. Żyć względnie normalnie i czekać wymyślenia szczepionki. Kościół polski już jakby do tego dojrzewa. Lub może nie tyle Kościół, co taca.
Znajomi znajomego dopuścili się ongiś świętokradztwa. Nie jakiegoś wielkiego, ale zawsze. Proceder był efektem nudy, braku pracy i chwilowego, lepszego pomysłu na życie. Pod osłoną nocy przywłaszczyli sobie z magazynku przy zakrystii 10 metrów węża ogrodowego, grubego i mocnego, którym kościelny podlewał parafialny trawnik. Tylko to przedstawiało w menażerii kościelnego jakąś wartość. Nie bardzo jednak wiedzieli, co zrobić z łupem. Postanowili więc, że potną szlauch na mniejsze kawałki, nazwą je „bicze boże” i rozdadzą za darmo miejscowym chłopakom, którzy akuratnie szykowali się do rozprawy z chłopakami z sąsiedniej wsi na zabawie, dwie wsie dalej. Bicze boże doskonale się sprawdziły. Podobno niektórzy do dziś wspominają ich druzgocącą moc, kiedy patrzą w lustro na swój połamany kinol.
Kościół polski, w sam raz, na tydzień przed świętami, zadekretował, że w tegoroczną Wielkanoc wiernych w świątyniach będzie mogło być więcej. Nie 5 owieczek, a 50. I to właśnie przez wzgląd na tych 50, rząd planów Kościoła nie zniweczy, tak jak Bóg ojciec nie zniszczył Sodomy. Argument kościelno-rządowy jest jeden. Przecież to takie polskie, rodzinne święta; trzeba nie mieć serca, żeby zabronić ludziom przychodzić do świątyni, bo przeca, gdzie dwóch w imię moje, tam i Ja. Koronawirus? Proszę Was. Kto ma się zarazić, ten i się zarazi. Byli niedawno tacy, którzy siłą fizyczną chcieli otwierać drzwi kościołów, w imię Boże. Mieli nawet wsparcia jednego z eksministrów. Na szczęście jednak skończyło się na napince internetowej i do rebelii nie doszło. Za tydzień jednak ludzie do kościołów pójdą gromadniej. Nie we Włoszech, nie w Hiszpanii, Niemczech, ale w Polsce. Pójdą gromadniej i dadzą gromadniej na tacę. A jak wiadomo, w Święta portfele otwierają się Polakom szerzej i naród wtedy szczodrzejszy. Tylko to, Szanowni Państwo, jest prawdziwym powodem złagodzenia zakazu-brak kasy.
Kiedyś słyszałem opowieść, jak pewien artysta, na przełomie wieków mocno popularny, rzucał kosmiczne stawki za występy i ludzie płacili. Bo każdy chciał go zobaczyć i pochwalić się szwagrowi przy komunijnym obiedzie. Koleś żył wtedy jak król. Pił, ćpał i chędożył wszystko, co najdroższe. Nie liczył się kompletnie z kosztami życia ponad stan. Kiedy gwiazda artysty nieco przyblakła, grywał iwenty, najpierw dla dużych, a później dla mniejszych firm. Za połowę stawki. A kiedy pies z kulawą nogą nie chciał na niego przychodzić, sam rozsyłał mejle i dzwonił pod domach kultury, żeby dali zagrać, choćby na otwarciu komendy, bo nie ma za co płacić alimentów.
Tak to już jest, że kiedy widmo pustej kabzy zagląda do oczu, a oczy nie były nigdy nawykłe do widoku dna w szkatule, zaczyna się panika. W narodzie jest tak, że jak trwoga, to do Boga.
A jak w kościele trwoga, to na pomoc do rządu. Kiedy rząd z kościołem trwają w sojuszu, to zawsze się coś wymyśli. 50 osób to nie cały kościół, ale zawsze dobre i to na początek. Na ropę do mercedesa dla proboszcza. Jeśli jest jednak inaczej niż piszę, istnieje bardzo prosty sposób, żeby sprawdzić kościelne intencje. Wystarczy, żeby przewodniczący Episkopatu rozesłał po parafiach pismo, odczytywane z ambony, że cała taca z Wielkiego Tygodnia trafi na potrzeby walki z koronawirusem. Czy to na Caritas czy inną kościelną fundację; byleby później zobaczyć, ile na to poszło. Tyle i aż tyle. Inna rzecz, że nawet gdyby tak się stało, to kto rzetelnie wyliczy ile rzeczywiście w Wielkim Tygodniu zebrano na tacę. I nie tylko na tacę; do puszki, ile kupiono cegiełek itp. No ale to już kłopot, z którym Polska zmaga się od dawna i jakoś nikt nie kwapi się, żeby go rozwiązać.
Hun Attyla, zwany Biczem Bożym, zbudował potężne imperium, był postrachem Europy, a odszedł banalnie. Jedni powiadają, że został otruty, inni, że zalała go krew z nosa którą się udusił, a wersja najbliższa prawdy jest ponoć taka, że umarł na swoim ósmym weselu z przepicia i obżarstwa. Jeszcze za życia zaraza dziesiątkowała jego lud, a on trwał w siodle, gwałcił, rabował, plądrował i burzył. Końcówki, w myśl millerowskiego porzekadła, panie prezesie i panie biskupie, bywają u mężczyzn najważniejsze!