10 grudnia 2024

loader

Brukselski trójkąt niemocy

Jest taki trójkąt polityczny, w którym ginie idea europejskiej współpracy przyświecająca inicjatorom integracji gospodarczej i politycznej na naszym kontynencie.

Wierzchołkami trójkąta są Bruksela (a czasem Strasburg, w zależności od tego, gdzie aktualnie funkcjonuje europejski parlament), Warszawa i Budapeszt. Znaczną część pola niemocy wewnątrz trójkąta zajmują Niemcy – europejski motor zmian, hamulcowy i oportunista w jednym. Symbolem tych czasów stała się Angela Merkel, sprawująca urząd kanclerza Niemiec i jednocześnie lidera UE od roku 2005, czyli niemal od czasu wielkiego rozszerzenia Unii na kraje byłego bloku wschodniego.

Angela Merkel wytrwale budowała swoją i Niemiec pozycję polityczną. Dziś jej partia nie ma z kim przegrać wyborów w Niemczech, ale i sama Angela nie ma komu zostawić rządów. Merkel jest też liderką Europejskiej Partii Ludowej, największej grupy politycznej europarlamentu, od wielu lat decydującej o składzie Rady Europy i polityce europejskiej. Roli tej w żadnym stopniu nie umniejsza fakt, że przewodniczącym EPL, przynajmniej nominalnie, jest Donald Tusk.

W Brukseli toczą się więc gry polityczne – o ile oczywiście nie toczą się w Berlinie. Pozostałe wierzchołki trójkąta są w trwałych relacjach z Brukselą… i Berlinem.

Ciekawa jest sytuacja w Budapeszcie. Mimo względnie młodego wieku Victor Orban to weteran walki z socjalistycznym reżimem, współzałożyciel FIDESZ, uczestnik węgierskiego okrągłego (trójkątnego) stołu. Zdążył jeszcze być stypendystą Fundacji Sorosa na Uniwersytecie Oksfordzkim. Zainteresowanych tą postacią zachęcam do sięgnięcia po wydaną przez tygodnik „Przegląd” książkę „Co ma Victor Orban w głowie” Amélie Poinssot, francuskiej dziennikarki specjalizującej się w problematyce Europy Środkowej i Wschodniej. FIDESZ, partia Orbana, sprawuje władzę na Węgrzech nieprzerwanie od 2010 roku. Jest członkiem (o czym nie wszyscy wiedzą lub chcą pamiętać) Europejskiej Partii Ludowej – tej samej, której nieformalną liderką jest Angela Merkel, a formalnym przewodniczącym Donald Tusk. Taki układ na pewno pomógł Orbanowi w umacnianiu własnej pozycji w kraju oraz w przyciąganiu inwestycji zagranicznych. Pod tym względem Węgry skutecznie konkurowały z Polską. Na ulokowanie na Węgrzech całkiem nowych fabryk zdecydowały się Daimler (Mercedes) i Volkswagen (AUDI). Daimler otworzył pierwszą fabrykę u Orbana już w 2012, a drugą w 2019 roku. Duże przedsiębiorstwa mają tam także Bosch i Continental, a w tym roku BMW rozpoczęło budowę nowej fabryki w Debreczynie. Warto przypomnieć, że drugim co do wielkości akcjonariuszem Volkswagena (20% akcji) jest niemiecki land Dolnej Saksonii. Niemcy są największym zagranicznym inwestorem na Węgrzech i odbierają prawie 30% węgierskiego eksportu. Niemieccy inwestorzy bardzo sobie chwalą politykę rządu Orbana oraz wsparcie dla ich inwestycji. Różnice w rozkładaniu akcentów w wielu aspektach europejskiej polityki społecznej i gospodarczej w Niemczech i na Węgrzech nie wydają się im przeszkadzać, a może nawet cieszą się ich cichym poparciem.

FIDESZ mimo zapowiedzianego weta wobec unijnego budżetu i klauzuli o przestrzeganiu zasad praworządności może w ostatniej chwili wycofać się z tej decyzji, udając, że wierzy w zapewnienia unijnych polityków. To akurat ciekawe, bo w porównaniu z Polską, przynajmniej formalnie, Węgry wyglądają na kraj bardziej praworządny. Zgodnie z prawem FIDESZ po uzyskaniu wymaganej większości parlamentarnej zmienił węgierską konstytucję, system wyborczy i liczbę członków parlamentu. Działania rządu Orbana w sferze mediów, nauki i edukacji budzą natomiast poważne wątpliwości. Dawny stypendysta Sorosa wyrzucił z Węgier uczelnię swojego dobroczyńcy. Woli opierać się na współpracy z lokalnymi milionerami, tzw. oligarchami Orbana. System państwa prywatnego (sprywatyzowanego) nie podoba się nawet naszemu Klubowi Jagiellońskiemu.

O ile węgierski czubek (wierzchołek) trójkąta nie powstałby raczej bez wydatnej pomocy Brukseli (czy może Niemiec), o tyle nasz warszawski, trzeba szczerze powiedzieć, wyhodowaliśmy sobie sami i to – muszę z bólem przyznać – w dużej części w Krakowie. Głęboko w pamięć zapadł mi niedoszły „premier z Krakowa” i jego hasło „Nicea albo śmierć”. Hasło to stało się, niestety, stanowiskiem rządu. Zapewne mało kto dziś wie, o co wtedy chodziło (o tryb głosowania w Radzie Unii Europejskiej i możliwość blokowania decyzji), ale hasło się utrwaliło. Sojusznikiem Polski – tymczasowym – była wtedy Hiszpania. Nicea nie okazała się szczęśliwa. Premier Miller stracił władzę, traktat unijny ratyfikowano, a „premier z Krakowa” nie został premierem i niedługo potem zniknął z polityki. Karty zaczął rozdawać Prezes Jarosław.

Wśród obecnie rządzących jest jednak sporo osób związanych z Krakowem, choćby wicepremier Gowin i minister (nieomal wicepremier) Zbigniew Ziobro. To Ziobro ponownie użył narodowo-suwerennościowej argumentacji w debacie o unijnych zasadach. Teraz chodzi jednak nie o siłę głosów, lecz o (nie)praworządność – w haśle „Nicea albo śmierć” Niceę zastąpiono (nie)praworządnością. Argumentacja okazała się na tyle nośna, że wykorzystał ją premier Morawiecki w swoim sejmowym wystąpieniu. Jego europejskie weto wsparto stosowną uchwałą Sejmu, co raczej nie jest wielkim zaskoczeniem. Jak podał portal Onet, dziennikarze austriackiego POLITICO nazwali przemowę Morawieckiego dziecinadą, ale warto pamiętać, że podobnymi argumentami operują jawni przeciwnicy UE i że podobnym językiem posługiwali się brytyjscy inicjatorzy brexitu.

A przecież brakło głosów zaledwie pięciorga posłów, by Zbigniew Ziobro trafił w roku 2012 przed Trybunał Stanu za całokształt swojej działalności w pierwszym rządzie PiS‑u.

Przed nami kolejny odcinek gry o tron (europejski). Wielu spekuluje, że Victor Orban po zakulisowych negocjacjach z niemieckimi partnerami wycofa się z weta, zapewniając o bezpieczeństwie niemieckich inwestycji na Węgrzech i uzyskując obietnice dalszej pobłażliwości unijnych partnerów i instytucji. Rząd Kaczyńskiego/Morawieckiego ze swoim nieistotnym już wtedy wetem zostałby sam. Straty dla Polski i Polaków byłyby nie do odrobienia. Winą za to jednak należy obarczyć również resztę klasy politycznej, która pozwoliła grupie aktualnie trzymającej władzę przetrwać i dorwać się znów do… krzeseł.

Adam Jaśkow

Poprzedni

Solidarność: fałszywe zaklęcie

Następny

Kobiety nie ustępują

Zostaw komentarz