Poszłam kiedyś z dziadkiem na grzyby. Miałam kilka lat. Zakonotowałam jednak, że szczególnie pożądanymi grzybami w koszyku są kanie. Zapytałam „Dziadziuś, a jak wygląda kania?”. Usłyszałam: „Tak jak muchomor. Tylko że kania”.
Co myślą sobie Polacy w czasach zarazy? Że są lepiej przygotowani od Włochów i nie popełniają tych samych błędów. Tylko że to samo mówili Włosi o Chińczykach. I to samo mówią teraz Francuzi o reszcie świata, w przerwie między jedną lampką wina na bulwarach, a następną.
Polacy się nie przejmują. TVP mówi im przecie ustami ministra zdrowia, który ledwo skończył jedną konferencję prasową a już zaczyna drugą, że wszystko jest w porządku. Mamy 60 przypadków zachorowań, to przecież mniej niż grypa albo ugryzienie pająka. Odmawiają oglądania TVN, który razi ich obrazkami z Włoch i innych części Europy. Polacy nie lubią, jak mówi się do nich kategorycznym tonem, że trzeba myć ręce. Na Facebooku naprawdę widziałam wpisy znajomych oburzonych tym, że w autobusach kierowca zakleja swoją przestrzeń taśmą i izoluje się od pasażerów. Ich wrażliwe serca czują się wtedy skrzywdzone i niesprawiedliwie zaklasyfikowane.
Jedna strona deklaruje, że nie przestanie chodzić do kościoła, druga deklaruje, że nie przestanie jeździć komunikacją miejską, zwłaszcza teraz, kiedy jest tak luźno. A w ogóle to jeździć komunikacją jest szlachetnie. Oczywiście, to wszystko była prawda. Była, do niedawna.
Żeby było jasne, nie winię ludzi za brak wypracowanej strategii przetrwania. Taka już nasza natura, że pojedziemy do tych Włoch, bo zapłacone. Że zbuntujemy się, kiedy ktoś czegoś kategorycznie zażąda. W wielu przypadkach ma to swoje psychologiczne uzasadnienie na poziomie indywidyualnym i zbiorowym. Ale winię rządową propagandę, osadzoną na „będzie dobrze” i na tym, że skoro nie robimy testów, to nie wyjdą nam wyniki, które mogą nas przerazić.
Czytam autentyczne pochwały działań Łukasza Szumowskiego. Że zachował się, że sprawnie, że ma oczy przekrwione z niewyspania ten nasz stachanowiec. Tylko że nie sposób dostać się do lekarza. Nie sposób, bo człowiek z gorączką, półżywy, odbija się od ściany. Bo albo nikt nie odbierze telefonu, albo do tej przychodni nie jest zapisany, albo nie ma miejsc. Jeśli uda mu się przyjechać i przeczekać pół dnia na korytarzu, jest szansa, że przyjmą go nadprogramowo prawdziwi cisi bohaterowie ostatnich dni: lekarze i lekarki, którzy sami mają pod opieką dzieci z pozamykanych szkół i przedszkoli. Którzy znów odwalają robotę za nieudolne państwo.
Brakuje systemu wsparcia dla wszystkich, którzy jednak w domach pozostać nie mogą. Niektóre uczelnie zamknęły dziekanaty. Inne organizują zebrania kadr, biurokracja kręci się w najlepsze. Ludzie stoją w kolejkach w urzędach, które normalnie pracują do 16.00.
Brakuje systemu wsparcia dla seniorów. Organizują je kandydaci na prezydenta w ramach swoich indywidualnych kampanii.
Brakuje systemu wsparcia dla tych, którzy już poplajtowali albo poplajtują za chwilę. Fajnie sobie pobajdurzyć o upadku kapitalizmu i pośmiać się, ze nie zarobi w tym miesiącu sklep sprzedający torebki i buty dla paniuś z middleklasy. Tylko powiedzcie to mojej znajomej, która prowadzi studio fotograficzne albo znajomemu kociemu behawioryście. Powiedzcie im, że sami są sobie winni, bo wymyślili sobie hipsterską karierę zamiast układać kafelki. Na które, nota bene, również nie będzie teraz popytu.
Nagłówki krzyczą: rząd apeluje do banków, by ulżył kredytobiorcom! I faktycznie, szykują się ulgi. Na Placu Czerwony rozdają samochody. Tylko że nie rozdają, i nie ulgi, a odraczają spłaty rat (o odsetkach strategicznie nie było mowy), i nie wszystkim, tylko tym, co zachorowali i to udowodnią.
To nie jest państwo z kartonu. To jest państwo, jak mawiał klasyk, teoretyczne.
Zupełnie nie rozumiem optymizmu tych, którzy mówią, że nie grozi nam włoski scenariusz. Na razie jedyny wniosek, jaki wyciągnęliśmy z ich historii to „informować jeszcze mniej, pozamykać ludzi w domach, najsilniejsi przetrwają”. A że oprócz koronawirusa ludziom zdarza się w marcu 2020 chorować na zupełnie inne rzeczy? Sami są sobie winni.