Jarek Ważny
W piątek miałem największy kryzys. Słuchałem doniesień, czytałem mądre i bardzo mądre analizy i im więcej ich czytałem i oglądałem, tym większego dostawałem doła. Dziś postanowiłem żyć efektywniej i wykorzystywać wolny czas dobrze, czyli nie marnować go na słuchanie i czytanie o zarazie. Jak na razie pomaga. Choć na wszelki wypadek nie wyjeżdżam z Warszawy.
Nie wyjeżdżam, bo jednak ciągle słyszę, że odetną miasto, że wojsko już jedzie, że mobilizują rezerwę. W końcu jak zamknęli kordonem Wuhan, które ma 11 milionów ludzi, to co za kłopot odciąć taką Warszawę.
W minionym tygodniu wybrałem się z małżonką do restauracji a potem do kina. Knajpa była włoska ,a film islandzki. Obie rzeczy bardzo dobre. Załapaliśmy się rzutem na taśmę. Moi koledzy, którzy prowadzą interesy gastronomiczne, właśnie zaczynają liczyć straty, albo szukają dobrego prawnika, żeby przeprowadzić procedurę upadłości konsumenckiej, bo po decyzji rządu o zamknięciu lokali z wyszynkiem, tracą tak, jak ja, po decyzji o zawieszeniu imprez masowych.
I choć dziś wiem, że pewnie nie dało się tych spraw uniknąć w świetle ogólnoświatowej histerii na temat wirusa, którego roznoszą najmocniej Twitter z Facebookiem, to jednak cały czas nie mogę odżałować, że jestem uboższy. A mogę zbiednieć jeszcze bardziej, bo jak recesja zajrzy w portfele ludziom po kwarantannie, to się nie pozbieramy.
Po pierwsze, ci wszyscy którzy potracili, zechcą odrobić choć w części straty, więc zrazu podniosą ceny. To poskutkuje wzrostem inflacji. Dzisiejsze 5 procent zamieni się w 7, a może i więcej. Padną interesy. Niektóre bezpowrotnie. Zaczną się redukcje, o ile już się nie zaczęły.
Wreszcie, rozpocznie się to, co martwi mnie najbardziej: Polska i Polacy zostaną na stałe zastraszeni widmem zarazy; mniej osób będzie konsumować na mieście, chodzić do kin i teatrów, na koncerty-wszystko w obawie przed zarazą, która przecież gdzieś tam, w przetrwalnikowej formie, może drzemać w boazerii i czekać, żeby zaatakować. To przełoży się na mniejsze zyski, a to z kolei na mniejsze PKB. Zbiedniejemy jako naród. Finansowo, bo nie będzie z czego płacić napiwków i dywidendy. Kulturalnie, bo zamiast chodzić, używać i poznawać, zostaniemy w domu. Społecznie, bo ograniczymy wyjazdy i podróże, żeby przypadkiem czegoś nie nawieźć pod strzechy.
Obawiam się, mili Państwo, że stan kwarantanny potrwa znacznie dłużej, niż zapowiadane dwa tygodnie. Ja po dwóch dniach weekendu mam już dość. Po pierwsze, to, co wyinkubuje przez dwa tygodnie, nie załatwi sprawy, bo cholerstwo będzie się mnożyło dalej. W tym więc rozumieniu kwarantanna da niewiele, bo i tak ludzie po tym czasie nadal będą chorować.
Można by przecież pójść tropem brytyjskim i niczego nie zamykać ani nie ograniczać, w myśl zasady, że kto ma się zarazić i tak się zarazi. Lepiej więc niech naród przechoruje rzecz na raz, a potem będziemy wygaszać ogniska choroby.
To myślenie nie jest pozbawione sensu. Jednakowoż u nas kwarantanna jest o tyle zasadna, bo kraj nasz cierpi na niedobór sprzętu i personelu do jego obsługi. Lepiej więc, jak chorzy chorować będą partiami. Ci najciężej rażeni, którzy będą musieli wylądować pod respiratorem, mają wówczas dużo większe szansę na to, że w ogóle pod niego trafią, gdyż będzie pod co. Gdyby zaraza wyroiła się na raz, byłby problem, bo nie byłoby czym i komu leczyć.
Czemu cholerstwo zaczyna wyłazić u nas dopiero teraz i będzie wyłazić jeszcze jakiś czas? Prosta rzecz. Dwa tygodnie temu, mniej więcej, skończyły się ferie. Nie znam przynajmniej jednej osoby lub rodziny w Warszawie, która nie wyjechałaby na ferie do Włoch czy do Austrii. Podobnie jest w innych dużych miastach. Każdy kogoś zna. Dlatego każdego może trafić szlag. Na szczęście śmiertelnie już niewielu, co jest jednak ciut pocieszające.
Po akcji z koronawirusem wiem już prawie na pewno, że Andrzej Duda wygra wybory w pierwszej turze. Wiem, że bardzo poważnie zasłużył się rządowi i prawicy minister zdrowia Szumowski, którego akcje, o ile zejść śmiertelnych nie będzie dramatycznie dużo, wystrzelą do góry, jak dawno niewidziana na warszawskim parkiecie hossa. Jeśli więc już coś zakłóca mój sen w czasach zarazy, to raczej niepokój o moje pieniądze i los pieniędzy Polaków, niźli o fizis. Boję się, że na ich straży stoją ludzie, którzy nie upilnowaliby malucha w żłobku, a ktoś powierzył im nadzór nad bogactwem narodowem. Inna sprawa, że jakiekolwiek oszczędności ma w tym kraju 5 procent obywateli, więc może i rzeczywiście, nie ma się tak znowu o co bać…