7 listopada 2024

loader

Grażyna

Prezydent Andrzej miał wypadek. Spadł ze skutera wodnego, a wraz z nim tajemnicza towarzyszka podróży. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Zaniepokojeni wyborcy zrazu zapytali prezydencką kancelarię, czy prezydent jeździł na skuterze i miał na to papiery. Kancelaria długo milczała, po czym powiedziała, że…miał.

Dziwnym byłoby, gdyby kancelaria napisała, że prezydent patentów nie ma. Inna rzecz, że nikt z mediów nie zainteresował się, czy tak jest naprawdę i uwierzył urzędnikom prezydenckim i prezydentowi na słowo. Komu jak komu, ale ja Andrzejowi Dudzie na słowo bym nie wierzył.

W szkole średniej trzymałem się z punkami i skinami. Oczywiście tymi dobrymi a nie faszystami. Zresztą, prawdziwy skinhead nie może być rasistą, jak ktoś tego nie wie, to zapraszam do siebie na lekcje doszkalające z historii subkultur młodzieżowych. Zarówno punkowcy jak i skinheadzi niespecjalnie lubili hipisów W zasadzie nie wiem dlaczego. Tak po prostu było. Nie dochodziło na tym polu do utarczek ani zwarć, ale dystans pozostawał. Hipisa-mężczyznę w kręgach subkultury skinheadowskiej określano pogardliwym mianem „Grażyna”. Był i u nas w szkole taki jeden, lub taka „Grażyna” właśnie. Któregoś dnia, przed szkołą, spotkaliśmy się w jednej kolejce do lady, w sklepie spożywczym. Ja byłem ostatni, przede mną jedna pani, przed nią „Grażyna”, a przed „Grażyną” ktoś akurat kończył płacić za zakupy. Kiedy klient zabrał siatki, hipis podszedł do sprzedawczyni i poprosił, grzecznie, o papierosy, takie a takie. Ekspedientka otaksowała go wzrokiem i spytała: „a 18 lat to już mamy”? Na co „Grażyna”, po krótkiej chwili namysłu odrzekła: „nie”. „To i nie będzie papierosków” odparła pani sklepowa. Hipis odszedł bez słowa i zamknął za sobą drzwi, a ja nie mogłem przestać się śmiać z tego, czego sekundę wcześniej byłem świadkiem. Później, kiedy słuchałem piosenki Roberta Brylewskiego „Rastaman nie kłamie”, pojąłem doniosłość tej chwili i hart ducha młodego człowieka, którego usta nie splugawiły się kłamstwem.

Piotr Jedliński, eksdyrektor radia internetowego Nowy Świat, pożegnał się z funkcją, ponieważ, w opinii części słuchaczy i pozostałego kierownictwa stacji, do którego sam się jeszcze do niedawna zaliczał, dopuścił się semantycznego nadużycia. Wobec osoby niebinarnej, czyli takiej, której płeć, męska czy żeńska, nie ogranicza w żaden sposób i nie jest żadnym kryterium określającym, używał form męskoosobowych, ponieważ człowiek ów nadal funkcjonuje w Polsce jako mężczyzna. Spotkał go za to ostracyzm i hejt. Jedliński bronił się, że nie życzy sobie, aby jego prawo do wolności słowa było krępowane więzami fałszywie rozumianej poprawności politycznej, co jednak do większości nie dotarło. Radio na dorobku nie może sobie pozwolić na taki wizerunkowy strzał w kolano. Dano więc do zrozumienia Jedlińskiemu, że lepiej będzie dla wszystkich, jeśli zrzeknie się funkcji, a kiedy już to zrobił, wypuszczono komunikat w którym napisano, że Piotr Jedliński, w poczuciu odpowiedzialności za wspólne dzieło, podaje się do dymisji bez żadnych nacisków. Okazuje się jednak, że naciski były. Sam Jedliński ujawnił treść mejla od jednego z członków zarządu, w którym to sugeruje mu się zawodowe harakiri, w imię godności i ratowania twarzy, a na co sam Jedliński nie specjalnie miał ochotę. Kiedy już jednak ostrze przecięło powłoki brzuszne, towarzystwo trójkowe napisało, że samuraj uczynił to sam i nikt nie wciskał mu kosy do rąk. Jedliński się wkurwił i pokazał, jak było naprawdę i czym tak naprawdę jest ich dzieło oraz jak się weń steruje umysłami i donacją słuchaczy. No ale, nie mój cyrk, nie moje małpy. Niech się Magdalena Jethon martwi, jak z tego wybrnąć, bo podejrzewam, że zamieszanie z wyrzuceniem Piotra Jedlińśkiego może się dla radia Nowy Świat okazać dużo bardziej opłakane w skutkach niż twarda mowa Jedlińskiego, za którą i tak się przecież pokajał.

Zastanawiam się więc dziś, jak tu sobie siedzę i wspominam dawne czasy, kiedy hipis był „Grażyną”, gdzie popełniliśmy błąd. Czy za staromodne przywiązanie do nazw i ich desygnatów trzeba się już wstydzić i samemu, w swojej mowie i tekstach, zacząć stosować autocenzurę. Że nie można, w myśl daleko idącej, politycznej poprawności, mówić o kimś: alkoholik, depresant, zwyrodnialec, choć każda z tych osób wypełnia w stopniu wystarczającym zbiór elementów, który składa się na definicję tego, a nie innego określenia. Mój znajomy polonista, w dyskusji nad rugowaniem z języka słów, które w dzisiejszym dyskursie mogą stygmatyzować człowieka albo przyklejać trudne do oderwania łatki, stwierdził prosto i po chłopsku: po to są słowa, żeby ich używać. Oczywiście, wprzódy należy znać ich znaczenie i właściwie je dobierać, ale co do zasady, to się zgadzam. Mamy w języku naszym ogrom definicji i słów, po które możemy sięgać, więc należy to robić, a neologizmy zostawić sobie na deser. Swoją drogą, trochę to dla mnie dziwne, że ludzie oburzają się, jeśli publicznie, osobę niebinarną określa się, czy to jako kobietę, czy mężczyznę, skoro ona sama deklaruje, że tradycyjny, binarny podział na płcie, nie ma dla niej żadnego znaczenia. Zachowując szacunek dla jej wyboru, nie powinno tym samym obrażać podejście ludzi, którzy swoją binarność określają w sposób standardowy i nie potrafią jeszcze obrać optyki „trzeciej płci”. Przez szacunek dla ich dorobku i siwych włosów. Ten należy się każdemu, chyba że coś się ostatnio zmieniło.

Jarek Ważny

Poprzedni

Wciąż kupujemy i wydajemy, ale inaczej

Następny

Flaczki tygodnia

Zostaw komentarz