Do znakomitego tekstu Jacka Jaworskiego o Dudzie („Andrzej Duda – plusy ujemne” („Dziennik Trybuna” Nr 15/2021) właściwie nic dodać, ani nic ująć.
Wszechstronnie, precyzyjnie, plastycznie i kompletnie opisał tę figurę z jej infantylizmem, kabotynizmem, kopalnym reakcjonizmem, ostentacyjną dewocją i innymi licznymi żenującymi, żałosnymi śmiesznościami. Z jej radykalną niepowagą, groteskowością, umysłową, retoryczną tandetą i niesamodzielnością. Z jej uwielbieniem dla zaściankowości i zacofania. Z jej bezgranicznym serwilizmem i nadgorliwością wobec politycznego patrona. Z jej pustymi bajaniami i niepohamowaną logoreą. Z jej prezydenturą-ministranturą. Podpisuję się w stu procentach, bez reszty pod wszystkimi spostrzeżeniami, obserwacjami, diagnozami autora. Przypuszczam, że jego tekst pozostanie po zawstydzającej „prezydenturze” Dudy jako jej najbardziej pełny i najtrafniejszy obraz publicystyczny. Pozwolę sobie jedynie postawić obok jego tekstu metaforę.
Pamiętacie „Karierę Nikodema Dyzmy”, przedwojenną powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, której tytułowy bohater z pozycji bezrobotnego, ograniczonego człowieka z ulicy wszedł na salony towarzyskie przedwojennej Warszawy, a następnie na salony władzy? Sprawił to przypadek, jakim było znalezienie, na chodniku, przez rzeczonego Dyzmę, zgubionego przez pewnego „vipa” zaproszenia na jeden ze stołecznych rautów. Dzięki temu Dyzma mógł znaleźć się na owym raucie, zachwycić towarzystwo brutalnością i krzepką dezynwolturą polegającą na zbesztaniu sprawcy (nielubianego Terkowskiego) wytrącenia mu z ręki talerza z sałatką, zdobyć „mir” wynikający z podziwu dla jego „męskiej energii”, objąć na dobry początek posadę plenipotenta pewnego prowincjonalnego aferzysty, zostać dyrektorem Banku Zbożowego, a na niefortunny finał „kariery” na wyciągnięcie ręki zbliżyć się objęcia stanowiska premiera.
Psim swędem
Dla Dudy Andrzeja odpowiednikiem momentu znalezienia przez Dyzmę zaproszenia był ten, gdy przed wyborami prezydenckimi 2015 roku kierownictwo PiS, rozglądając się za jakimś kandydatem, rywalem dla urzędującego prezydenta Bronisława Komorowskiego wydobyło działacza z trzeciego, a może nawet czwartego szeregu partii, mało znanego, figurę z dalszych szeregów, trzeciorzędną, także intelektualnie, charakterologicznie i osobowościowo. Jednak tak, jak istniało duże prawdopodobieństwo, że tak jak Dyzma ryzykował, że nie zostanie na raut wpuszczony, zdemaskowany jako osoba nieuprawniona, podszywająca się pod kogoś innego, tak wszystko wskazywało na to, że Duda nie będzie miał szans na pokonanie Komorowskiego, na którego miażdżącą przewagę wskazywały sondaże. Stało się jednak tak, że Dyzma psim swędem dostał się na raut, a Duda wygrał wybory.
„Do czego to człowiek doszedł”
Jedną z najzabawniejszych i najpyszniejszych scen z telewizyjnego serialu „Kariera Nikodema Dyzmy” z lat siedemdziesiątych jest ta, w której Dyzma, doskonale zagrany przez Romana Wilhelmiego, stoi, już jako plenipotent, w swoim pokoju, w majątku chlebodawcy Kunickiego, „galowo” ubrany i z pełną samozachwytu i satysfakcji (ze sporą jednak dozą zdziwienia takim przebiegiem zdarzeń) miną, patrząc w lustro mówi do siebie: „Do czego to człowiek doszedł!”. Odpowiednikiem tej szczęśliwej dyzmowej chwili był u Dudy ten moment jego przemówienia po zaprzysiężeniu, gdy z kabotyńskim samozachwytem nazwał samego siebie „człowiekiem niezłomnym”, a także rytualne powtarzanie przez niego przez kolejne lata kadencji słów: „Ja jako prezydent Rzeczypospolitej” wskazujące, że Duda infantylnie upaja się swoją funkcją.
Duda dudni czerstwe „mądrości”
Jedną z cech Dyzmy było wygłaszanie czerstwych „mądrości ludowych”, banałów, które wprowadzone w błąd towarzystwo brało za wyraz przewrotnego wyrafinowania człowieka „mocnego” i inteligentnego. Duda podobnie – wygłasza durne banały, które jego chwalcy przyjmują za głęboką mowę państwową. Reżyser Jan Rybkowski, dobierając wykonawcę głównej roli zdecydował się na Romana Wilhelmiego, aktora o silnym profilu „męskim” (typ „maczo”), o sposobie bycia, fizjonomii i głosie predestynujących go do ról osób charakteryzujących się siłą, zdecydowaniem, pewnością siebie, nawet pewną brutalność. Tym sposobem Rybkowski niejako „wzmocnił” ekspresję postaci, której wizerunek powieściowy nie jest aż tak wyrazisty. Wydaje się, że podobnie było w przypadku wybrania Dudy na kandydata przez jego pryncypalstwo.
Duda, typ tzw. maminsynka najwyraźniej zniewolonego psychicznie przez ultrakatolickich rodziców i uformowany przez na katolickiego dewota, typ zdecydowanie zewnątrzsterowny, wychowany w bogoojczyźnianym klimacie i posłuszeństwie, człowiek o mentalności ministranta, postanowił zaprezentować się jako „mocny człowiek” korzystając z tubalnego głosu i łatwości mówienia. Podobnie więc jak serialowy Dyzma, Duda dudni w każdym swoim przemówieniu, podnosi głos, robi, „straśne”, marsowe, „imperialne” miny w stylu Cezara i Duce (co zauważył Jacek Jaworski). To nadrabianie miną i głosem bardzo silnie kontrastuje z jego postawą subordynacji i posłuszeństwa, wobec wszystkiego, co mu wpojono i czego oczekuje od niego polityczny pryncypał. I tak dudniąc, (podniesionym głosem – co jest rzadkim połączeniem akustycznym) Duda, podobnie jak Dyzma, ani razu nie powiedział nic mądrego. Różni ich jednak to, że o ile Dyzma był świadom swoich ograniczeń i starał się je skrywać za „małomównością”, o tyle Duda nie odznacza się aż takim samokrytycyzmem i chętnie zabiera głos przy każdej nadarzającej się okazji, plotąc przy tym potoczyście i z łatwością prawdziwe „duby smalone”, mnoży pompatyczne inwokacje do zebranych, leje bogoojczyźniane frazesy, wylewa hektolitry pustosłowia i tak dudni, dudni, dudni jak pusty bęben. To, co się dodatkowo daje w jego mowach zauważyć, to bardzo słaby, zbliżony do zera background, podglebie intelektualne, w którym nie da się zauważyć śladów jakiejkolwiek, śladów jakichś głębszych przemyśleń, lektur, a choćby tylko samodzielnego myślenia. W jego tandetnej frazeologii wybijają na wierzch jedynie narodowo-katolickie szablony. I choć nie wszyscy jego prezydenccy poprzednicy imponowali intelektualnym backgroundem, to jednak tylko on zdobył prezydenturę w trybie, który jego pierwowzorem literackim czyni Nikodema Dyzmę. We wszystkich pozostałych przypadkach kandydaci prezydenci, a wcześniej kandydaci byli znaczącymi postaciami, a niekiedy liderami swojego obozu politycznego.
Człowiek bez właściwości
I jeszcze jedno (nie ostatnie) podobieństwo łączy te dwie postacie, fikcyjną i realną – ograniczenie intelektualne. Kokieteryjnie indagowany o „wyznanie” przez towarzyszące mu panie z towarzystwa (chodziło o jego stosunek do modnej wtedy wśród wyższych sfer „ezoteryki”) Dyzma odpowiada prostodusznie, nie rozumiejąc intencji pytających, że: „Rzymski katolik”, nie podejrzewając jednocześnie, że odpowiedź ta odebrana jest przez rozmówczynie za rodzaj przewrotnego, finezyjnego poczucia humoru. W przypadku Dudy odpowiednikiem tego jest choćby jego „złota myśl” z niedawno udzielonego wywiadu, gdy przekonywał, że „policja działa wzorcowo, bo nikt nie zginął”. Brak wyczucia, brak finezji, zwyczajna bezmyślność, brak odpowiedzialności za słowo, to jeszcze jedna cecha łącząca obu tych ludzi „bez właściwości”, tamtego Dyzmę z przedwojennej powieści i polskiego Nikodema Dyzmę naszych czasów. Ta pseudoprezydentura przejdzie do historii jako kolejny, zawstydzający aneks do dziejów głupoty w Polsce, historii, która nie ma końca.