8 grudnia 2024

loader

Kulawe dziecko Balcerowicza

Z Markiem Borowskim – senatorem, byłym ministrem finansów, Marszałkiem Sejmu Stefan Płonicki rozmawia o tym, na czym Borowski naprawdę dobrze się zna – o gospodarce.

Na początku był Wilczek?

Marek Mieczysław Wilczek był prekursorem. I chwała mu za to. Jednak prawdziwy rynek zaczął się od uwolnienia przez Rakowskiego cen. Ceny żywności pogalopowały robiąc problemy ludziom, a z drugiej rozpętała się inflacja. Rosnące ceny oznaczały podwyżki płac. Podwyżki płac nakręcały ceny. Dodajmy do tego rewolucyjny nastrój w Solidarności i innych związkach zawodowych i zrobi nam się inflacja na poziomie 600 procent rocznie.

W takich okolicznościach przyrody pojawia się Balcerowicz.

Wszedł do gry we wrześniu 1989 r. Nawiasem mówiąc w tym samym czasie ja zostaję wiceministrem rynku wewnętrznego w rządzie Mazowieckiego. I z tej racji znalazłem się w szerokim zespole szykującym cały pakiet tzw. reform Balcerowicza. Wiele do gadania nie miałem, ale byłem przy tym. No i już na wejściu zderzyliśmy się z inflacją. A przy okazji z długiem zagranicznym, który nagle zaczął być wymagalny. Zachodni wierzyciele zamiast rzucić się nam w ramiona z wdzięczności za obalenie systemu, bacznie przyglądali się naszej sytuacji ekonomicznej i kręcili nosami domagając się spłat.

Budowa kapitalizmu w kraju bez kapitału, konkurencyjnych firm i w państwowej gospodarce planowej wymagała geniusza, albo wręcz przeciwnie.

Propozycje objęcia ministerstwa finansów początkowo były kierowane do kilku ekonomistów solidarnościowych. Zresztą wielu z nich do dziś wiesza psy na tamtym okresie. Tyle, że żaden nie chciał się tego zadania podjąć. Wydaje mi się, że Balcerowiczowi brakło wtedy wyobraźni. Gdyby ją miał, to na pewno ministrem finansów nie zechciałby zostać. Zresztą po jego planie było widać, że absolutnie nie doszacował problemów. Zakładał, że wzrost bezrobocia i duszenie inflacji potrwa pół roku. Ba, bezrobocie miało osiągnąć góra 500 tys osób. Okazało się, że trwało to wszystko prawie dwa i pół roku.

Ruszyła walka z inflacją. Na początek zakręcenie kurka z podwyżkami, czyli wprowadzenie popiwku – podatku uniemożliwiającego firmom podwyżki płac. Potem trzeba było stworzyć krajowym firmom, z których niemal wszystkie miały pozycję monopolisty, konkurencję. Zagraniczną konkurencję. Ale żeby to zrobić należało urealnić kurs dolara i zamrozić go. A poza tym – z małymi wyjątkami – zniesiono cła importowe i limity hamujące wwóz towarów do Polski. Kolejnym elementem inflacjogennym, z którym trzeba było coś zrobić były stopy procentowe kredytów. Gdyby były niskie, to przedsiębiorstwa brałyby pożyczki bez opamiętania i inflacja by rosła. Na szczęście dla Balcerowicza o niezależności banku centralnego nie było wówczas mowy. NBP-em de facto zarządzał minister finansów i to on ustalał wysokości stóp.

Byliście totalnie zafiksowani na walkę z inflacją. Nikt nie widział, że ofiarą tej batalii staje się gospodarka?

600-procentowa inflacja uniemożliwiała funkcjonowanie i ludzi, i firm. I zduszenie jej – choć niektóre metody były rzeczywiście zbyt radykalne – dla nikogo z nas nie podlegało dyskusji. Ale przy tej okazji narodziły się też problemy finansowe. Firmy, które miały kłopoty płaciły coraz mniej podatków. Budżet momentami świecił pustkami, a Balcerowicz pilnował, by deficytu nie pokrywać drukując pusty pieniądz na pokrycie dziury w wydatkach państwa. No i metodą na uzdrowienie budżetu stało się cięcie kosztów. Oczywiście na początek cięciom podlegały dotacje na wydatki socjalne dla firm i PGR-ów.

Skórka była warta wyprawki?

I tak, i nie. Gdy popatrzymy z dzisiejszego punktu widzenia, ba, nawet gdy po paru latach porównywaliśmy ekonomiki Polski, Czech, Słowacji i Węgier, to było widać, że nasze tempo wzrostu było najwyższe. Z drugiej jednak strony koszty społeczne mogły być nieco niższe. Głosów, proponujących większe zniuansowanie drastycznej polityki antyinflacyjnej na ogół jednak – z obawy przed jej rozwodnieniem – nie słuchano. Tymczasem, gdyby np. cięcia dotacji socjalnych do PGR-ów następowały wolniej, to gospodarstwa rolne dostałyby czas na restrukturyzacje i doczekałyby koniunktury. A tak to poplajtowały, a skutki odczuwamy do dziś.

Z przemysłem też się nikt nie pieścił.

„Popiwek” potrwał dwa lata. Czasami hamował rozwój firm, czasami znajdowano sposoby na obejście go, ale swoje zrobił i sam w sobie zakładom przemysłowym za bardzo nie zaszkodził. Zupełnie inaczej niż otwarcie gospodarki na import i to w sytuacji złotego, który dzięki arbitralnemu kursowi dolara był dużo silniejszy niż w rzeczywistości. Konkurencji z tanim importem, polski przemysł nie mógł wygrać. Balcerowicz przewidywał, że sztywny kurs złotego będzie trwał pół roku. Okazało się, że inflacja spada wolniej niż zakładano, więc kurs wymiany utrzymywano przez półtora roku.

Zmienił to dopiero Bielecki. Facet, który w przeciwieństwie do Balcerowicza był zaetykietowany jako liberał.

Sądzę, że tak naprawdę Bielecki nigdy nie był liberałem. Jedną z jego pierwszych decyzji było wprowadzenie ceł i kontyngentów w kilku sektorach. Zorientował się, że jeśli tego nie zrobi, to szlag trafi setki przedsiębiorstw. Podniósł kurs i złoty przestał być tak strasznie mocny. Można zatem powiedzieć, że odszedł od doktrynalnego trendu, który obowiązywał wcześniej. Trendu, który uniemożliwiał jakąkolwiek racjonalną ingerencję w gospodarkę.

A zabójczy dla gospodarki koszt kredytu inwestycyjnego? I to nie tego zaciąganego po roku 1990, ale tego zaciąganego wcześniej?

Jeśli ktoś miał do spłacenia stary kredyt inwestycyjny, za który od 1 stycznia 1990 r. nagle musiał płacić odsetki w wysokości 300 proc. to chyba jasne, że przed bankructwem mógł go uratować tylko cud. Pamiętam, że proponowałem wtedy bardziej elastyczne podejście do tych wcześniejszych kredytów. Rozmawialiśmy też o pozostawieniu części ceł, które dawałyby przedsiębiorstwom szanse konkurowania, ale poza dyskusje, przed Bieleckim, to nigdy nie wyszło. Moim zdaniem wynikało to ze strachu Balcerowicza przed naciskami. Bał się, że gdy pójdzie na rękę jednej grupie i nawet zrobi coś racjonalnego, to zaraz przyjdzie inna grupa i też będzie czegoś żądała. Na wszelki wypadek wolał być impregnowany na wszystko i odrzucać postulaty bez wnikania w ich celowość.

Bezrobocie też przekroczyło zakładane pół miliona.

I narastało lawinowo. Wtedy Kuroń wymyślił, że obok pomocy socjalnej trzeba wprowadzić rozwiązanie systemowe i zdjąć trochę osób z rynku pracy. Tak narodziła się idea wcześniejszych emerytur. Dzięki temu zamiast 2 milionów bezrobotnych, w krótkim czasie pojawiły się 2 miliony emerytów. Wszystko fajnie, tylko, że stworzyło to takie obciążenie ZUS, które odbija się czkawką do dziś. Zamiast dożywotnich emerytur trzeba było dawać czasowe zasiłki, z których po powrocie koniunktury łatwo byłoby się wycofać.

W roku 1993 wyborcy dają władzę lewicy.

I trzeba uczciwie przyznać, że czyśćcowy proces zrealizowany przez Balcerowicza zaczął dawać efekty. Załapaliśmy się na koniunkturę. Inflacja spadała, PKB rósł. Mimo że byłem ministrem finansów ledwie parę miesięcy mogłem podnieść najniższe emerytury i wprowadzić ulgi inwestycyjne, a nawet zainicjowałem fundusz gwarancyjny dla małych przedsiębiorstw. Kołodko to wszystko kontynuował, udało mu się załatwić sprawę długu zagranicznego i wszystko zaczęło się kręcić w dobrym tempie i kierunku. Wyczuł to kapitał zagraniczny i zaczął wchodzić do nas z naprawdę dużymi inwestycjami.

Przychodzi powódź 1997 roku, a wraz z nią cztery reformy Buzka i reaktywacja Balcerowicza.

Balcerowicz zajął się głównie organizowaniem zaplecza finansowego dla reform. Ze szczególnym uwzględnieniem OFE. Przy okazji udało mu się przewalczyć coś, co było istotą reformy emerytalnej, czyli system zdefiniowanej składki. Dla budżetu to rozwiązanie jest genialne. Za kilkanaście lat gdy ludzie będą korzystać z tych emerytur wyjdzie im, że dobrze wcale nie jest. W sumie Balcerowiczowi udaje się to wszystko posklejać, aż tu w latach 1999- 2000 wybucha potężny kryzys na nowojorskiej giełdzie nowych technologii. Zaczęły błyskawicznie rosnąć ceny ropy i żywności. Rada Polityki Pieniężnej zareagowała histerycznie i doktrynalnie, i podniosła stopy z 15 do 21,5 procent. Zdusiło to gospodarkę i spowodowało klęskę Buzka w następnych wyborach. Budżet przestał się domykać, a na dodatek Solidarność zaczęła wysuwać żądania ustaw rozdających pieniądze. Pojawił się Bauc, który zapowiedział, że jak te ustawy przejdą, to zrobi się gigantyczna dziura budżetowa. Ustawy nie przeszły. A „dziura Bauca” służyła Leszkowi Millerowi jako straszak, alibi i nawet powód do dumy ze zwalczenia czegoś, czego nie było.

Buzek odchodzi z hukiem, a do władzy wracacie wy.

Ministrem finansów zostaje Belka. Opodatkowuje dochody kapitałowe, co głupie nie było, a z drugiej strony zabiera dotacje barom mlecznym i obcina ulgi na bilety dla uczniów i studentów – co powszechnie oceniono jako godzenie w wartości lewicowe. Zabiera biednym. Pilnuje jednak finansów kraju i nie pozwala na rozdawnictwo pieniędzy, więc Miller zastępuje go Kołodką. Kołodko jest człowiekiem wybitnym, tyle, że nie daj Boże z nim pracować. Po paru miesiącach Kołodki już nie ma, ale pojawia się Jerzy Hausner i to w roli wicepremiera nadzorującego finanse i gospodarkę. Hausner proponuje swój plan cięć kosztów, a nade wszystko wydatków socjalnych.

Ale o OFE nawet się nie zająknął.

I to jest wielka wina ówczesnego rządu. Choć trzeba przyznać, że wówczas jeszcze wpłaty budżetowe do ZUS korygujące transfery do OFE nie były aż tak wielkie. Poza tym mieliśmy znaczące wpływy z prywatyzacji, a wartości giełdowe spółek państwowych dzięki pieniądzom z OFE lądującym na giełdzie pięły się niemal pionowo. Nikt jednak nie przyjrzał się skali zysków osiąganych przez OFE. Nie zrobił tego rząd lewicowy, nie dotknął tematu Kaczyński i porządek z tym zrobił dopiero liberał Tusk. I dobrze, że zrobił, bo gdy w komisji konstytucyjnej zapisywaliśmy próg zadłużenia na poziomie 60 proc. (a w 1997 r. było 40) to wydawało się nam, że osiągnięcie takiego długu jest niemożliwe. Dzięki OFE zbliżyliśmy się do niego w dziesięć lat.

W planie Hausnera padło hasło podniesienia wieku emerytalnego.

Padło i padło w głosowaniu. Choć z dzisiejszego punktu widzenia wyszło na jego. Zakładał, że wiek ten zacznie wzrastać od 2015 roku. Tusk nawet to przyspieszył. Błędem Hausnera było natomiast zapisanie, ile budżet zaoszczędzi na weryfikacji rent. Wyszło na to, że o tym czy ktoś jest, czy nie jest zdolny do pracy miała decydować ekonomia, a nie stan zdrowia. W sumie jednak Hausner wykonał większość z tego co zapowiadał i pod koniec kadencji nadeszła koniunktura.

Tym razem załapał się na nią rząd PiS-u.

Zmarnowali swój czas na głupawe rozdawanie pieniędzy. PiS chlubi się nie wiedzieć czemu, że jego rząd uratował kraj przed kryzysem, bo obniżył podatki dla najbogatszych, ściął składkę rentową i dał ulgi na dzieci. Tymczasem to, co zrobili, jest nie do odkręcenia. A przecież jeżeli trafili na dobrą koniunkturę to zamiast rozdawać pieniądze wystarczyło obniżyć deficyt budżetowy. Dzięki temu, gdyby przyszła dekoniunktura byłoby z czego finansować stymulację gospodarczą w czasach kryzysu. Dokładnie tak postąpiła Merkelowa, która dawała państwowe środki na tworzenie nowych miejsc pracy, a nawet na dopłaty dla nowo zakupionych samochodów. Nie związała sobie rąk zobowiązaniami socjalnymi i miała pole manewru do rozgrywania kryzysu.

Po dwóch latach prezes przekombinowuje politycznie i dostaliśmy premiera Tuska.

Który na wejściu natyka się na ścianę w postaci kryzysu. Trzeba jednak przyznać i jemu i Rostowskiemu, że poczynali sobie w tych realiach całkiem udatnie. A najśmieszniejsze jest to, że Tusk nie zrealizował nic z tego co zapowiadał w programie wyborczym z 2007 roku. Programie absolutnie neoliberalnym, który zakładał prywatyzowanie wszystkiego co się da, od służby zdrowia po edukację. Po dojściu do władzy błyskawicznie orientuje się, że ten program nie ma sensu, a na dodatek miał koalicjanta o nazwie PSL, który na choćby tylko wymienienie słowa „liberalny” dostawał wysypki. Znalazła się chęć na podwyżkę składki rentowej. Okazało się, że OFE nie są świętą krową, więc najpierw obniżono im dochody, a potem praktycznie zlikwidowano.

No i ostatnie 5 lat…

Te, jakie są każdy widzi.

Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Poprzedni

Powrót do państwa wyznaniowego?

Następny

Piekło to inni i obcy

Zostaw komentarz