8 września na łamach Onetu przedrukowano wywiad, jakiego „Kulturze Liberalnej” udzielił Dariusz Standerski, szef zespołu programowego KW SLD, jedna z wyborczych jedynek Lewicy, doktorant Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, członek zarządu Fundacji Kaleckiego, w przeszłości również dyrektor programowy Wiosny Roberta Biedronia. Nie trzeba tłumaczyć, że to znacząca postać projektu zjednoczonej Lewicy – osoba odpowiedzialna za zagadnienia programowe kształtuje de facto kredo polityczne tego projektu, formułuje zasadnicze, maksymalnie skrócone przesłanie dla potencjalnego zwolennika. I oto taka osoba stwierdza w wywiadzie, że „jeśli chodzi o perspektywę długoterminową, w dalszym ciągu uważam, że trzeba porzucić etykiety „lewica” i „prawica”. Dzisiejsze linie sporu nie odpowiadają wyzwaniom przyszłości”. Etykietę „lewica” Standerski zachowałby co najwyżej doraźnie, dla „kilku spraw do załatwienia”.
Ja też chciałbym jedną sprawę zastrzec – projekt Lewicy powstawał w bólach i będzie (mam nadzieję) udaną próbą ponownego zaistnienia w polskim parlamencie. Słuszne są apele o poniechanie ostrej krytyki tego projektu, które by go osłabiały „od wewnątrz”, przynosząc korzyści prawicowym oponentom, bo tych na polskiej scenie publicznej jest aż nadto. Ale do tej wypowiedzi i jej wymiaru intelektualnego nie sposób się nie odnieść.
Zamazywanie – tak jak to czyni od lat prawicowa narracja – różnic między pojęciami „lewica” i „prawica” budzi mój gorący sprzeciw. Dlatego, że nie wynikają one, jak chce Dariusz Standerski – i mogę domniemać, że nie on jeden – z kulturowych czy cywilizacyjnych uwarunkowań. Negacja owych antynomii to nie jest żaden „znak czasów”. Nie jest tak, że ucieczka od politycznie rudymentarnego podziału pozwoli rozwiązać problemy, uniknąć zagrożeń, jakie niesie światu XXI wiek i nawodnić humanizmem pustynię, jaką zostawia dogmatyczne panowanie w ostatnich dekadach doktryny neoliberalnej. Podział na lewicowe i prawicowe myślenie wynika z nieprzekraczalnych i absolutnie rozbieżnych różnic oraz dążeń pracy i kapitału. Wszelkie zamazywanie tych sprzeczności, próby znalezienia konsensusu na poziomie teoretycznym i ideowym, nie praktycznego życia, są moim zdaniem kolejną wersją nieskutecznych koncepcji korporacjonistycznych. Innymi słowy – najpierw odrzucimy podział lewica-prawica, potem przyjmiemy, że trzeba szukać tylko tego, co łączy i zachęcać grupy o sprzecznych interesach do „solidaryzmu”, a na koniec przyzwolimy, by ci, którzy już są potężni, tylko zyskali, a biedni stracili.
Tymczasem jest już na takie próby i błędy za późno. Zbyt wiele już kapitalizm zniszczył, by tracić czas na poszukiwanie półśrodków i trzecich dróg. Istota systemu się nie zmieni. Kapitalizm życiodajną dla siebie akumulację czerpie z wyzysku ludzi nie tylko ludzi pracy, ale i konsumentów, z napędzania produkcji broni i wojen, a zatem i ze śmierci tysięcy ludzi, z niszczenia przyrody. I czyni to z potrzeby zysku, który jest zasadniczą jego domeną i drogowskazem. To musi lewica mówić głośno i w tej kwestii ludzi uświadamiać. Czy Lewica w ogóle chce się podjąć takiego zadania? Nie w kampanii wyborczej może, ale w ogóle?
Rozmowy z wieloma potencjalnymi zwolennikami lewicy ludźmi (we Wrocławiu i z Wielkopolski, z której pochodzi Dariusz Sztanderski) dają asumpt do refleksji, iż ta wypowiedź, eksponowana w mediach liberalnych i prawicowych, z gruntu niechętnych naszemu projektowi, jest złym przekazem dla potencjalnego wyborcy lewicy. Wraz z sygnałami o poparciu kandydatów Lewicy przez zdeklarowanych liberałów (m.in. Zdanowska w Łodzi) to kolejny element mogący sugerować, w jakim kierunku będzie zmierzać przyszła sejmowa frakcja KW SLD. Jeśli kolejnym krokiem miało być utworzenie soc-liberalnej partii na wzór Partii Pracy Blaira, ze struktur SLD i niedobitków Wiosny, to wielkiego pożytku, w naszych czasach, z tych ludzi nie będzie.