Jarek Ważny
Po 24 lutego opadło z twarzy kilka masek. Zwłaszcza w putinowskiej Rosji. Dziś np. wiem, że Siergiej Sznurow, lider ukochanej przeze mnie dekadę temu grupy Leningrad wypadł z mojego panteonu artystów i raczej doń nie wróci. Chyba że przeprosi i się opamięta, ale szczególnie na to nie liczę.
Sznurow, jeden z bogatszych Rosjan, porównuje dziś swój naród do… Żydów, którzy byli ciemiężeni przez Hitlera. Twardo stoi po stronie Putina i podziela narrację kremlowskiej propagandy, mimo że jeszcze naście lat temu był jego zagorzałym przeciwnikiem. A może już wtedy był zwyczajnym oportunistą, tylko zręcznie to ukrywał pod płaszczykiem niezależnego dysydenta i nieszkodliwego pijaczka. Trzeba jednak pamiętać, że już wówczas rysy na jego wizerunku były nader widoczne, tylko nam, jego fanom, nie chciało się tego weryfikować. Woleliśmy widzieć w nim Wysockiego swoich czasów, który świetnie opisywał w swoich tekstach lata rosyjskiej przemiany i nowe millenium, a potem, wskutek nadużywania coraz lepszych alkoholi oraz narkotyków, będących pokłosiem komercyjnego sukcesu grupy, którą dowodził, stał się innym Sznurowem. Cynicznym, tłustym kotem, drapiącym władzę wtedy, kiedy się mu to opłaca, a kiedy nie, łaszącym się doń jako nadworny błazen Kremla. Trochę jak Nikita Michałkow, który prywatnie jest zupełnie kim innym niż ten od „Spalonych słońcem”. Mimo że twarz/gęba, wciąż ta sama. Przypuszczam, że i u nas znaleźć z łatwością można przykłady podobnej z władzą kooperacji. Jędrzej Kodymowski z grupy Apteka, nadający w radiu publicznym i komentujący na antenie TVP Info bieżączkę, pod basy pisowskiej narracji. Jan Pietrzak, człowiek walczący z opresją, dziś tej opresji twarz w wydaniu katolicko-narodowym. Mimo wszystko jednak nas, zaryzykuję, skala podobnych wypadków wciąż pozostaje mniejsza. Choć może, gdybyśmy zamienili się z Rosją miejscami, wyszłoby nam z rozrachunku, że wcale nie tak bardzo?
Czemu u nas mniej w mediach błaznów władzy i mniejsza, mimo wszystko niż w Rosji, skala dla władzy czapkownia? A no dlatego, że nas jest po prostu mniej i wszystko uszyte jest na mniejszą skalę. I nagrody, i represje, i złodziejstwo i polityczna dintojra. Michałkow, mimo że z urodzenia i przekonania Rosjanin z papierami, kręcił filmy w ZSRR, niektóre bardzo dobre, bo i gdzie miał kręcić? Tarkowski, na Zachodzie nakręcił tylko „Nostalgię”; „Stalker” i „Zona” to dzieła made in USSR. Konczałowski, jak tylko mógł, wrócił do Rosji. Teraz milczy.
Pamiętam, jak Andrzej Wajda pojechał z „Katyniem” do Chin na premierę. Przemawiał tam przed wielkim audytorium i podkreślał, że zbrodnia katyńska to jedna z największych tragedii w historii Polski, że dwadzieścia tysięcy zamordowanych. Na te słowa wtrąca się tłumaczka. – Dwadzieścia milionów? Wajda: – Nie, dwadzieścia tysięcy. Kobiecina patrzyła na niego w niedowierzaniu.
M.in. właśnie dlatego sprawa ukraińska będzie na Zachodzie cały czas obcym ciałem. Bo ludzie nie mają tam skali, nie widzą, do czego można by przyrównać bezbrzeżność okrucieństwa, którą Putin serwuje wolnemu narodowi. Może właśnie dlatego pan papież również zaczyna pleść androny. Bo całe życie był z dala od Rosji i radzieckich ludzi, i nie potrafi ocenić skali i siły propagandy, która zaczadza jej obywatelom umysły, a której sam, z niewiadomych powodów ulega. I coś mi się niestety zdaje, że czas będzie działał na putinowską korzyść. Że nożyce skali rozewrą się jeszcze bardziej, a kiedy tak się stanie, zobojętnienie na los Ukrainy i Ukraińców będzie już przykrą normą. Skoro sam Sznurow, ceniony na Zachodzie antysystemowiec zdołał się przekonać, to chyba wie, co mówi.