Siła militarna w stosunkach międzynarodowych zawsze była najważniejsza. Nie da się jednak utrzymać władzy bez uzasadnienia moralno-etycznego. Stąd odkąd plemiona, miasta czy państwa rywalizowały między sobą, swoje podboje usprawiedliwiały jakiegoś rodzaju wyższą koniecznością – obroną ludności przed tyranami, podniesieniem poziomu cywilizacyjnego, niesieniem pokoju, względnie ustanowieniem „właściwej” formy religii lub rządów. W tle zawsze są jednak interesy.
Bo jak są pieniądze, to jest armia i instrumenty umożliwiające powiększanie wpływów. Dlatego sąsiedzi prowadzili między sobą walki, dlatego powstawały wielkie organizmy polityczne. Zmieniaj się tylko metody i teatry działań.
Na przykładzie europejskim już w antyku wynaleziono formę mocarstwa opartego na współpracy i uzależnieniu formalnie odrębnych państw-miast. Bo czymże innym były znane nam dzisiaj Ateny czy Sparta? To przecież dominujące państewka utworzonych przez siebie Ateńskiego Związku Morskiego i Związku Peloponeskiego. Z kolei Imperium Rzymskie rozszerzało bezwzględnie granice, aż rozpadło się od środka. W efekcie mamy dziś wzory greckiej demokracji oraz uniwersalistyczne zasady rzymskie.
W strategiach władców europejskich długo dominował wzór rzymski, który regularnie przerzedzał krew kontynentu. Dopiero XX wiek przyniósł renesans demokracji – rozumianej oczywiście jako instrument porządkowania ładu światowego oraz utrwalenia strategii wielkich mocarstw. Bo ktoś przecież ten ład musiał ustanowić i go pilnować. Powstało więc ONZ z formalnie równym członkostwem, ale już z elitarną Radą Bezpieczeństwa, która ma decydujące znaczenie i której członkowie swoje wojska mają rozstawione na całym globie. Największe mocarstwa jednak od tego budowały swoje strefy wpływów tworząc umowny Wschód i Zachód, też przecież na zasadzie związków formalnie niezależnych państw, nikt jednak nie miał wątpliwości, że w NATO decydują USA, a w WNP – ZSRR. W tym żelaznym uścisku wyrosły z czasem i pomocą tych mocarstw także państwa silne ekonomicznie, niektóre z czasem też militarnie, które z kolei zaczęły tworzyć swoje strefy wpływów, co uwidoczniło się szczególnie na przełomie XX i XXI wieku.
Wracając do Europy, na obrzeżach NATO powstawały Wspólnota Europejska, EWWiS i Euratom, mające działać w gospodarce, na początku związując ręce samodzielności poszczególnych państwa zachodnioeuropejskich w produkcji towarów mogących mieć znaczenie militarne. Na bazie tych pozytywnych doświadczeń we współpracy zrodził się duch europejski skutkujący zapoczątkowaniem współpracy politycznej i utworzeniem Unii Europejskiej.
Jej twórcy doszli do wniosku, że samodzielnie nie są w stanie na żadnym polu rywalizować z potęgami gospodarczymi, ludnościowymi i militarnymi, więc zaryzykowali ten krok, a następnie także wspólną walutę, by odzyskać znaczenie na świecie. W tym celu wzięli pod uwagę ryzyko konieczności walki o interesy w ramach tej organizacji, budowanie sieci powiązań, by mieć jak największy wpływ na decyzje UE w sposób nieformalny. Dziś UE jest znaczącym graczem w światowej polityce i gospodarce, ma na tych polach cenny kapitał, który jest wciąż rozwojowy. Dzisiaj obserwujemy jednak jej podział na trzon sprowadzający się do najbardziej efektywnie zarządzanych państw, znajdujących się w strefie wspólnej waluty Euro oraz na obrzeża, nie rozumiejące znaków czasu lub nie chcące ich zrozumieć, wybierając drogę odrębną, szukając nisz między gigantami. W takiej pozycji stawia się od kilku lat Polska.
Rządowi PiS wydaje się, że możemy być mocarstwem regionalnym, skupiającym wokół siebie Europę Środkowo-Wschodnią – słynne Międzymorze. Nie widzę jednak żadnej strategii ani działań w tym kierunku – wskaźniki wymiany handlowej nie mają się o równać do tych ze wskaźnikami z Niemcami, Francja, Wielką Brytanią, czy Holandią. Innych miękkich instrumentów, jak wymiany kulturowej czy popularyzacji tych kierunków tez nie widzę. Zasadne zatem wydaje się pytanie: czy nasz własny rząd zwyczajnie nie ściemnia. Czy po prostu jest taki nieudolny, a może śni mu się wizja zbyt odległa czasowo, że po nim pozostaniemy odizolowani w rozumieniu geopolitycznym?
Mam nadzieję, że analitycy rządowi mają to wszystko rozrysowane w szczegółach i nakłonią decydentów do działania w myśl zasady, że polityka to sztuka osiągania tego, co możliwe, a nie wydumane. Obawiam się jednak, że w ferworze walki wewnętrznej o przychylność elektoratu karmionego od lat mitem bogoojczyźnianym taki zwrot okaże się zbyt trudny do wykonania. Dlatego potrzeba jest widoczna zmiana. Pierwszym jej symptomem mogą stać się wybory nowego Prezydenta RP, które dadzą poważny sygnał poparcia dla wizji Polski w ramach trudnej układanki pogłębionej Unii Europejskiej, ale tej właśnie Unii, która ma wpływ i znaczenie na świecie.