Wraz z zaostrzaniem przepisów dotyczących zakazu handlu w niedziele rośnie liczba przeciwników rozwiązań narzucanych przez rząd.
Odsetek przeciwników zakazu handlu w niedzielę wzrósł do 47,7 proc. W 2018 r., zaraz po jego wprowadzeniu, za zniesieniem zakazu było tylko 41 proc. badanych. W tym samym czasie konsekwentnie spadł również odsetek zwolenników zakazu – z 40,8 proc do 36,2 proc.
Warto też zwrócić uwagę na fakt, że najwięcej przeciwników zakazu jest wśród mieszkańców dużych miast, których ograniczenia handlu najbardziej dotyczą. Wszak to właśnie w miastach funkcjonuje najwięcej sklepów wielkopowierzchniowych. Jednocześnie aż 36,1 proc. Polaków i Polek deklaruje, że odczuwa negatywne skutki zakazu handlu w niedziele.
Niechciana i nieskuteczna
Ustawa nie tylko budzi rosnącą niechęć społeczeństwa, ale też nie realizuje wpisanych w nią celów. Po kilkunastu miesiącach jej obowiązywania okazało się, że w jej wyniku spadły obroty w hipermarketach i dużych sieciach handlowych, ale straciły też małe sklepy, a część z nich zbankrutowała. Tymczasem to właśnie ich, wpisując się w jakże powszechny kult „małej, rodzinnej firmy” – o czym pisałem w poprzednim numerze „Dziennika Trybuna” polski konserwatywny rząd chciał najbardziej bronić. A przynajmniej tak mówił.
Wygrały stacje benzynowe
Fakty są bowiem takie, że po zmianach umocniły się głównie sklepy przy stacjach benzynowych i dyskonty, które są otwarte w niedziele. Ale i duże sklepy mają powody do satysfakcji. Sieci handlowe zintensyfikowały wysiłki na rzecz przyciągnięcia klientów w piątki i soboty, co sprawiło, że małe sklepy osiedlowe wcale nie zwiększyły sprzedaży. Duże sklepy wydłużyły zaś godziny pracy w piątki i soboty, a zwiększenie liczby klientów dało jeszcze jeden efekt niekorzystny dla pracowników. Praca kasjerów i kasjerek w ten dni stała się wyraźnie cięższa. Czy wolna niedziela to rekompensuje?
Klienci zaś robią zakupy, stojąc w długich i męczących kolejkach w piątki i soboty albo robiąc zakupy w drogich sklepach osiedlowych i na stacjach benzynowych, gdzie wybór towarów jest mały, a ceny są wysokie. Ostatecznie więc w wyniku ustawy stracili prawie wszyscy.
Bez dyskusji
Jednocześnie rząd praktycznie nie podejmuje dyskusji z przeciwnikami ustawy ani nie zwraca uwagi na niewygodne fakty. Liderzy Solidarności grzmieli, że niedziela ma służyć Bogu i rodzinie, a tymczasem ustawa ich autorstwa umocniła najbardziej śmieciowy niskopłatny segment rynku pracy, który może działać w niedziele bez żadnych ograniczeń.
Na dodatek niedawno pojawił się kuriozalny pomysł, aby w niedziele mogli pracować nie tylko właściciele sklepów, ale też nieodpłatnie członkowie ich rodzin. Miała być niedziela dla rodziny, a tymczasem pojawiają się pomysły, aby to właśnie rodziny wspólnie pracowały bez ograniczeń w dni ustawowo wolne od pracy.
Rząd unika jakiejkolwiek dyskusji na temat ustawy o handlu w niedziele, bo nie wiadomo komu ona służy i czemu obowiązuje. Nie pomaga ani pracownikom handlu, ani konsumentom. Nie skraca ona czasu pracy, nie poprawia warunków pracy w handlu, nie zwiększa wynagrodzeń, nie ułatwia zakupów klientom.
A może zapłacić więcej?
Znacznie lepszym rozwiązaniem od selektywnych zakazów, byłoby podniesienie płac za pracę w niedziele. Związek Zawodowy Związkowa Alternatywa od wielu miesięcy apeluje, by wprowadzić 2,5 razy wyższe wynagrodzenia za pracę w niedziele niż za pracę w dni powszednie. Dla wszystkich branż i wszystkich regionów kraju. Dzięki temu w niedziele byłyby otwarte tylko te sklepy, w których pracownicy otrzymywaliby godne wynagrodzenia. Zadowoleni byliby kasjerzy i klienci. Niestety rząd woli dogmatycznie realizować propozycje kleru i Solidarności. Nawet jeżeli realnie nikt na nich nie korzysta.