Prawo od lat stosowane jest nader wybiórczo. „Dobra zmiana” nic w tym zakresie nie zmieniła, z wyjątkiem przestawienia celownika.
W Poznaniu na ulicy Stolarskiej stała kamienica. Tak się złożyło, że znalazł się jej właściciel. Wkrótce na terenie nieruchomości pojawili się dwaj obywatele, podający się raz za jej właścicieli, raz za zarządców, i rozpoczęli remont. Rozkopali podwórze. Wyjęli okna na klatce schodowej i drzwi wejściowe. Skuli tynki na klatce schodowej. Zawalili gruzem wejście do kamienicy. Opróżnili też zajęte przez lokatorów piwnice i tak im jakoś wyszło, że nawet nie uprzedzili ich o tym. Na koniec rozwalili jedną ze ścianek działowych na poddaszu. A po tym wszystkim prace przerwali. Przy okazji remontu dochodziło do zalewania jednego z mieszkań, w skrzynkach pocztowych pojawiały się robaki a na terenie posesji szczury. Dopełnieniem całości było dekorowanie przez ekipę remontującą budynku wstęgami pogrzebowymi z napisem „ostatnie pożegnanie”.
Czyściciele
Obywatelom nadzorującym te działania chodziło, by zamieszkujące kamienicę osoby poszły sobie z niej w cholerę. Ponieważ jednak lokatorzy byli oporni na takie sugestie, wyłączono im wodę i odcięto gaz.
Poznański przykład zachęcił innych obywateli do podejmowania podobnych działań w całej Polsce. Media ochrzciły wykonujących taki fach obywateli mianem czyścicieli kamienic.
Nad losem postponowanych lokatorów załkała cała Polska. W końcu sprawa trafiła do wymiaru sprawiedliwości. Czyścicieli raz skazywano, raz uwalniano od zarzutów. Co w świetle konstytucji dziwić nie powinno albowiem panowie stali na straży tak priorytetowej dla Rzeczpospolitej wartości jak święte prawo własności.
W imię tejże własności można w Polsce robić wszystko. A zatrudniony przez lokatorów papuga może się najwyżej powoływać na przepis zabraniający uporczywego nękania, czyli stalkingu. Ba, papuga może nawet wywalczyć lokatorom, że czyściciele nie zbliżą się do zamieszkiwanej przez nich kamienicy. Tyle tylko, że niczego nie zmieni to w ich położeniu. Wody i gazu mieć nie będą, a po klatce schodowej nawet zimą będzie hulał wiatr.
Ulice
W centrum Krakowa jest ulica Bydgoska. Ludzie zamieszkujący ją tym jednak różnią się od innych obywateli tego miasta, że któregoś nieszczególnie pięknego dnia otrzymali wezwanie do zapłaty za użytkowanie tejże ulicy.
Rachunki były ledwie za ostatnie dziesięć lat. Kwoty nie były może oszałamiające, bo wynosiły od tysiąca do 1800 złotych. Szokiem dla mieszkańców był jednak sam fakt, że istniał tytuł prawny do ich wystawienia. A istniał. Droga była bowiem jak najbardziej prywatna, bo miasto nigdy jej nie wykupiło.
Co można począć z jezdnią i chodnikiem gdy się jest ich właścicielem? Zdawałoby się, że niewiele. Przecież nie kupi tego żaden deweloper bo na środku ulicy nieszczególnie mógłby coś wybudować. Od czego jednak prawo własności? A jeszcze bardziej prawo to połączone z przepisami o bezumownym korzystaniu?
Właściciele 13 arów skorzystali zatem z tego co im przysługuje i pojechali po mieszkańcach ulicy. Efekt był taki jak się spodziewali. Zrobił się szum. Ludzie z Bytomskiej pognali do krakowskiego magistratu i do mediów.
Zgodnie z przewidywaniami posiadaczy świętego prawa, po pół roku dostali co chcieli. Nie ma jednak co sądzić, by przestraszony oskarżeniami o nieudolność krakowski ratusz mógł wiele stargować z zaproponowanej przez uliczników ceny 750 tys. złotych. Postępowania egzekucyjne w stosunku do chodzących chodnikiem i jeżdżących Bytomską były już w toku.
Komórkowcy
W kodeksie karnym jest paragraf 1 artykułu 286, którego główną rolą we współczesnej Polsce jest przyprawianie oszustów o śmiech. Jak tu się bowiem nie roześmiać, gdy czytamy, że „Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym mieniem za pomocą wprowadzenia jej w błąd albo wyzyskania błędu lub niezdolności do należytego pojmowania przedsiębranego działania, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8.” Już pali licho kredyty we frankach i inne polisolokaty, które wbrew prawu były wciskane jako zwykłe kredyty i ubezpieczenia, a wedle znakomitej części palestry były nie czym innym, jak instrumentami finansowymi, które instytucjom finansowym wolno wciskać tylko klientom, którzy wykazali się pogłębioną wiedzą na temat inwestowania.
Każdego dnia miliony Polaków dostają SMS-y z propozycją skorzystania z wygranej kilkuset tysięcy złotych. Codziennie, ktoś zamawia SMS-em usługi, które nie występują, ale za które operator komórki skwapliwie ściągnie na koniec miesiąca. Ustawa ograniczyła jednostkowe naciąganie nas do 35 zł. Można mieć zatem pewność, że nikt nie pozwie naciągaczy.
Niedozwolone zapisy w umowach, klauzule nieważne z mocy prawa. Owszem, takie pojęcia w zapisach kodeksowych istnieją. Tyle, że przed sądami cywilnymi liczy się tylko to, że klient podpisał umowę. A, że umowa powinna być przez sędziego wyśmiana i wywalona do kosza, bo jest ewidentnym wyłudzeniem i spełnia warunki każdej z liter artykułu o niekorzystnym rozporządzeniu? No cóż – powinna.
Choć nie powinno to nawet trafić przed sąd cywilny, bo psim obowiązkiem prokuratury jest dbać o to, żeby oszuści siedzieli w więzieniu, a nie grasowali w internecie i sieciach komórkowych. Wystarczyłby jeden myk. Tak jak w przypadku pojazdu, czy czegokolwiek z czego przestępca korzysta w czasie przestępstwa, to coś może z mocy prawa przestać być jego własnością. Gdyby zatem zdarzyło się tak, że korzystający z przestępstwa właściciele sieci komórkowych, w których pojawiają się oszukańcze SMS-y popłynęli na jakąś olbrzymią kasę, to sami dbaliby, by nikt tą drogą nie przekręcał. Powód jest prosty. Z każdego złodziejskiego SMS-a operatorzy dostają działkę. Dużą działkę. Są zatem współsprawcami wyłudzenia.
Zablokowane bloki
Na parkingach wielu spółdzielni mieszkaniowych na Śląsku, niewielu kierowców zwraca uwagę na napisane drobnym drukiem informacje na tablicach przy wjeździe. Odczytanie ich z jadącego samochodu jest bowiem niemożliwe. Małe literki informują, że koszt parkowania wynosi 150 zł, niezależnie od czasu postoju. Jeśli ktoś nie ma ochoty zapłacić, parkingowy zakłada mu blokadę na koła. Zdjęcie blokady to wciąż 150 zł. To chyba najcudowniejsze w Polsce połączenie świętości umów, prawa własności i braku jakiejkolwiek sankcji za działanie bezprawne.
Bo prawo do zakładania blokad – a i to w bardzo precyzyjnie określonych sytuacjach – ma jedynie straż miejska i policja.
No i co z tego? Parę lat temu ludzie zaczęli protestować przeciwko zakładaniu blokad samochodowych przez prywatną firmę z Dąbrowy Górniczej. Wymiar sprawiedliwości w większości wypadków, rzecz jasna, umarzał skargi kierowców. Po kilku latach Sąd Okręgowy w Katowicach orzekł, że umorzenie sprawy przez sąd niższej instancji było błędem. A to dlatego, że założenie blokady obniża wartość samochodu i stanowi szkodę dla kierowcy. Znaczy się sąd pochylił się nad własnością w postaci samochodu i przedłożył ją nad własność spółdzielni. Nie zająknął się jednak słowem, że bezprawne działanie mające na celu uzyskanie korzyści materialnej jest wyłudzeniem. Jak widać wyłudzać można, byle tylko nie rysować lakieru.
Wyjazd za normalnością
Niemal wszyscy emigrujący na Wyspy, czy do Niemiec, powtarzają jak paciorek, że mają dość życia w kraju, gdzie nie ma państwa, a prawo chroni złodziei.
PiS zapowiadał, że państwo zacznie być państwem. Bzdura. Zamiast spowodować, że prawo i sprawiedliwość zaczną być egzekwowane, sam zaczął łamiącą wszelkie normy prawne populistyczną rozgrywkę. Taką, która na celowniku zawsze ma kogoś z opozycji. Gawłowski i Nowak, znikąd się nie wzięli. Komisja Jakiego też z reguły nie robiła kuku firmom będącym właścicielami zreprywatyzowanych kamienic, ale gdy pojawiało się nazwisko Waltz, to domagała się 5 milionów zł. Przekręciarze apolityczni lub – Boże broń – wspomagający partię rządzącą, mogą spać spokojnie.